Dawniej śmierć była mi zawsze tylko kimś z szerszego towarzystwa. Teraz zasiada ze mną do jednego stołu:
muszę się z nią zaprzyjaźnić. Dag Hammarskjöld
Moje ciało – kilkadziesiąt kilogramów misternie posplatanych atomów – takich samych jak te, z których składa się cały wszechświat. Zresztą, jeśli wierzyć uczonym, jako swoista praenergia były one kiedyś ściśnięte w kosmicznym tyglu, a teraz są moją ręką, okiem, nogą. Same uwolniły się, a teraz mnie więzią w okowach czasu i przestrzeni. Gdy umrę, znów będą wolne. A wcześniej? Może szybowały w kosmicznej próżni jako gwiezdny pył, może były kroplą rosy na trawie? Przypominają zatem klocki z nieograniczoną możliwością przyjmowania różnych kształtów i form, zabawkę w ręku ukrytego konstruktora, który urzeczywistnia z ich pomocą swój zamysł. Wszechmogący i wszechwiedzący – tak bywa określany. To znaczy, że wszystkie zbrodnie historii, cierpienie człowieka zamkniętego w klatce swego materialnego ciała i skazanego na świadomość bólu, przemijania, śmierci i rozkładu – Ba! – doświadczającego tego każdego dnia, więc to wszystko było już w chwili, gdy zabrzmiało Stań się? Nawet to, że siedzę teraz i piszę ten tekst? Nawet to, że zaistnieję – takim, jakim jestem – tu i teraz? Czy to, że człowiek posiada świadomość, obdarzony jest wolną wolą i zgodnie z nią przekształca od tysiącleci świat materialny, starając się go sobie podporządkować, też jest częścią zamysłu kosmicznego konstruktora? Nawet wówczas, gdy wolna wola wyraża się w akcie destrukcji, w sprzeciwie wobec stwórcy i jego planów?
A moja dusza? Czy istniała i gdzie istniała – jeśli istniała – zanim w łonie matki wypełniła naczynie mego ciała, uczynione z materii wszechświata, dzięki niepojętemu misterium przekazywania życia ? Co się z moją duszą stanie, gdy kruche naczynie przestanie spełniać swą rolę? Czy mogę, czy powinienem się nad tym zastanawiać? A może powinienem coś uczynić lub wręcz przeciwnie, czegoś nie czynić? Czego się ode mnie oczekuje?
Dlaczego skrzętnie ukryto przed człowiekiem to, co czeka go po śmierci?
Dlaczego skazuje się go na wierzę zamiast wiem, na niepewność, domysły, trwogę?
W swej Książeczce o człowieku Roman Ingarden pisze:
Na skraju dwu światów: jednego, z którego wyrasta i który przerasta największym wysiłkiem swego ducha, i drugiego, do którego się zbliża w najcenniejszych swych wytworach, stoi człowiek, w żadnym z nich naprawdę nie będąc „w domu”. Chcąc się na skraju tym utrzymać, pętany wciąż od nowa przez bezwład świata fizyko-biologicznego i ograniczany jego naturą w swych możliwościach, a zarazem czując jego niedostatek i jego nieodpowiedniość do ludzkiej swej istoty, wydobywa człowiek z siebie moc twórczego życia i otacza się nową rzeczywistością. Ta rzeczywistość dopiero odsłania mu perspektywy na zupełnie nowe wymiary bytu, ale w tym nowym, przeczuwanym świecie znajduje moce równie mu obce jak świat, z którego pochodzi, i znacznie bardziej go przerastające niż to wszystko, do czego on dorosnąć potrafi. W tym jego szczególna rola na świecie, a zarazem ostateczne źródło jego tragicznej, samotnej walki, jego wielu przegranych i jego nielicznych, a prawie nigdy nie rozstrzygających zwycięstw.
Kiedy stajemy w obliczu czyjejś śmierci, pojawiają się pytania. Mogą być one podobne do tych, od których rozpocząłem ten szkic, mogą być inne, jedno je łączy – nie znamy i nie poznamy odpowiedzi na nie, dopóki istnieć będziemy w ograniczonym czasem i przestrzenią świecie materialnym. Pozostaną tylko domysły, wyobrażenia, wynikająca z nich wiara i – niepewność. Jakże tragicznie mało wobec tak wielkich cierpień, których muszą doświadczać istoty obdarzone inteligencją i świadomością nieuniknionego końca swego ziemskiego istnienia. Cóż dzieje się w chwili, gdy stykamy się ze śmiercią bliskiej nam osoby? Oczywiście ma wówczas miejsce wiele doświadczeń natury osobistej, przede wszystkim jednak definitywnie kończy się tak ważne dla nas, pozwalające „oswoić” otaczającą nas rzeczywistość wiem – jakże złudne często, wynikające z naiwnego przeświadczenia, że rozum i wspierająca go nauka są w stanie wyjaśnić wszelkie zagadki otaczającej nas rzeczywistości. Bo też nie wiemy, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Stajemy wobec nieprzeniknionej tajemnicy. Pojawia się lęk i chęć „oswojenia” tego, co wymyka się naszemu rozumieniu i poznaniu.
Nasza świadomość nie znosi wszak próżni. I oto miejsce wiem zajmuje wierzę.
W ten właśnie sposób, jako jedyna z istot żyjących na naszej planecie, zetknął się kiedyś człowiek z sacrum. Niknie ta chwila w mrokach przeszłości, a jej śladem są chociażby malowidła na ścianach jaskiń, tych świątyń czasów prehistorycznych, bezcenne pamiątki pierwszych mitologii i filozofii zrodzonych w wyniku zetknięcia ludzkiego umysłu z tym, co niepojęte, niepoznawalne. A później, w miarę poznawania materialnej sfery naszego istnienia, pojawiać się zaczynają coraz obszerniejsze i coraz bardziej różnorodne wyobrażenia tego, co czeka nas po zakończeniu ziemskiego życia. Są jednak pewne wspólne dla różnych systemów religijnych elementy, stanowiące swoiste archetypy.
Pierwszym z nich jest niewątpliwie nakaz czci dla zmarłego, obowiązek szacunku dla jego ciała i zapewnienia godnego pogrzebu. Powszechna jest też wiara, że śmierć nie kończy naszego istnienia, że istnieje życie po śmierci oraz przeświadczenie, że po śmierci czeka nas swoista próba, która najczęściej przyjmuje formę sądu, rozliczenia naszych czynów. Jeśli wynik owej próby jest pozytywny, dusza zmarłego udaje się do krainy wiecznej szczęśliwości, wyobrażanej w sposób różnorodny, ale zwykle jako konkretne miejsce, na przykład Raj, Pola Jaaru, Pola Elizejskie, Kraina Wiecznych Łowów. Jedną z powinności żywych wobec zmarłego jest udzielenie mu pomocy w szczęśliwym dotarciu do tego miejsca, poprzez odprawianie określonych obrzędów, umieszczenie w grobowcu swoistych przewodników po Zaświatach, jak chociażby staroegipska Księga Wyjścia na Dzień. Wierzenia te mają decydujący wpływ na przebieg i kształt tradycyjnych obrzędów związanych z ostatnią posługą wobec zmarłego oraz postawę wobec jego doczesnych szczątków. Pozwalają też „oswoić” wymykającą się naszemu poznaniu sferę spraw ostatecznych, stanowią wreszcie swego rodzaju kodeks zawierający wykaz wskazanych i oczekiwanych zachowań, pomagają nam przyjąć odpowiednią postawę w tej jakże trudnej chwili. Najczęściej wszelkie zalecane działania, które powinniśmy podjąć w obliczu śmierci osoby bliskiej, mają podłoże religijne.
Czy zawsze jednak? Czy nie zdarzają się takie postawy, których nie da się w ten sposób uzasadnić? A jeśli już takowe istnieją, co uznać trzeba za ich źródło? Czy tylko próżność i pycha mogą na przykład tłumaczyć szereg zachowań związanych z charakterystycznym dla kultury szlacheckiej okresu baroku zjawiskiem, które zwykło się określać jako Pompa funebris? A może jest to wyraz swoistego buntu wobec wszechmocy śmierci, na którą nas skazano, chęć chociażby pozornego ograniczenia jej władzy nad człowiekiem? I cóż z tego, zdają się mówić nasi antenaci, że odbierać to będziecie jako obraz szaleństwa. My traktujemy to raczej jako wyraz dumy człowieka, którego postawiono w obliczu nieuniknionej śmierci, jako przeciwwagę dla średniowiecznego dance macabre i pokornego Memento mori.
By nieco rzecz przybliżyć, zapraszam na małą podróż w czasie.
Dance macabre
Król w tradycyjnym stroju koronacyjnym leży na łożu w swej sypialni. W otoczeniu duchownych wchodzi arcybiskup gnieźnieński i podając rękę pomaga mu wstać. Za pomocą tego gestu niejako wskrzesza władcę lub może raczej budzi ze snu. Król przecież nie umiera.
W ten właśnie sposób, zgodnie z obowiązującym rytuałem, rozpoczynały się uroczystości koronacyjne polskich władców połączone z pogrzebem poprzednika, nawet jeśli zmarł on dużo wcześniej. W takim wypadku najpierw urządzano skromny pogrzeb, by później, zwykle w przeddzień koronacji następcy, przygotować uroczystość godną monarchy. Niekiedy datę śmierci i uroczystego pogrzebu dzieli okres wielu lat. Zdarzało się również, że jednocześnie odbywały się pogrzeby kilku koronowanych głów. Tak było na przykład 15 stycznia 1734 r., kiedy to odbyły się trzy ostatnie pogrzeby królewskie w katedrze na Wawelu. Chowano wówczas Jana III Sobieskiego, jego małżonkę Marię Kazimierę oraz Augusta II. Król Jan zmarł w Wilanowie 17 czerwca 1696 roku, więc jego uroczysty pogrzeb odbył się blisko 40 lat po śmierci. Oczywiście rytuał pogrzebów naszych władców podlegał swoistej ewolucji, by przybierać wreszcie w okresie baroku interesującą nas formę ceremoniału pogrzebowego zwaną Pompa funebris. Prześledźmy pokrótce historię tego elementu naszej tradycji i historii.
Pomoże nam to lepiej zrozumieć zjawiska, które miały miejsce w okresie baroku, ale również nasze współczesne postawy pojawiające się w chwili śmierci bliskiej nam osoby. Być może lepiej zrozumiemy także samych siebie, nasze lęki, wątpliwości pojawiające się w chwilach, gdy uświadamiamy sobie nieodwołalność śmierci. Wszak doświadczenie to towarzyszy ludziom od zarania dziejów. Nie bez znaczenia jest również fakt, że tego typu zdarzenia – mam na myśli pogrzeby władców – stanowiły często wzorzec naśladowany później przez tych, którzy pragnęli uczcić pamięć zmarłego w sposób iście królewski.
O pogrzebach pierwszych władców z dynastii Piastów wiemy w zasadzie niewiele.
Nie zachowały się też ich groby. Stało się tak za sprawą biskupa Jana Muskaty. Zagorzały przeciwnik Władysława Łokietka, zwolennik osadzenia na tronie Polski władcy z dynastii Przemyślidów nieźle narozrabiał w obrębie ówczesnej polityki w tej części Europy. Kiedy w 1305 roku po pożarze trzeba było przystąpić do odbudowy Katedry na Wawelu, bezpowrotnie zniszczono pierwsze groby monarsze. Spoczywali w nich: żona Kazimierza Odnowiciela – Maria Dobrogniewa (zm. 1087 r.), syn Bolesława Śmiałego – Mieszko (zm. 1089 r.), Bolesław Kędzierzawy (zm. 1173 r.), Kazimierz Sprawiedliwy (zm. 1194 r.) i jego synowie – Bolesław (zm. 1182 r.) i Leszek Biały (zm. 1227 r.). Widać kiedy w grę wchodzą emocje i żądza władzy, żadna metoda nie jest nieodpowiednia, by pognębić przeciwnika, nawet jeśli jest się duchownym. Chociaż bardzo się biskup starał, Władysław Łokietek został jednak królem Polski. Jako pierwszy z polskich władców koronował się nie w Gnieźnie, a w Krakowie właśnie. Wielce zasłużył się naszemu krajowi, nic więc dziwnego, że możemy do dziś oglądać jego nagrobek, jeden z piękniejszych w Katedrze na Wawelu. Biskup Jan Muskata zmarł dwa tygodnie po koronacji króla Władysława. Został pochowany w opactwie Cystersów w Mogile pod Krakowem. Nie ma już dzisiaj żadnego śladu tego pochówku. Wykonaną z brązu tablicę nagrobną oddali mnisi na złom po pożarze klasztoru w roku 1743. No cóż! Jak kiedyś słusznie powiedziano: Młyny boże mielą powoli, ale rychliwie i sprawiedliwie.
Wróćmy jednak do zagadnienia pochówków naszych władców. Pierwszy obszerniejszy opis – pogrzebu Kazimierza Wielkiego – pozostawił Jan Długosz w swym dziele Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego. Wzorował się zapewne na wcześniejszym opisie tej uroczystości, sporządzonym przez archidiakona gnieźnieńskiego. Najpierw pochowano króla skromnie, dopiero później, po przybyciu Ludwika Węgierskiego, urządzono ceremonię pogrzebową, która stała się wzorcem dla tego typu uroczystości aż do czasów Zygmunta I, o czym obszerniej napiszę później.
Jak zatem wyglądały pochówki naszych władców z dynastii Piastów? W zasadzie były one skromne, oczywiście jeśli weźmiemy pod uwagę, że mówimy o pogrzebach władców. Wynikało to niewątpliwie z założeń filozofii głoszonej wówczas przez Kościół, czego potwierdzeniem może być reakcja biskupa płockiego Stanisława Pawłowskiego na – jak to określił – „barbarzyński postępek” Aleksandry, rodzonej siostry Jagiełły, która po śmierci w 1416 roku swego męża Ziemowita rozkazała jego ciało ubrać w kosztowne szaty, ozdobić srebrnym łańcuchem, mieczem, pasem rycerskim, złotymi ostrogami, a trumnę wyścielić złotogłowiem. Po skończonych uroczystościach pogrzebowych oburzony biskup polecił, aby wyjęto złoto, srebro, bogate szaty, nakrycia i inne ozdoby, a następnie rozdano je ubogim. Obyczaj to był zresztą powszechny w owych czasach. Jałmużnę rozdawano w istocie hojnie, szczególnie przy okazji pogrzebów władców. Ze wspomnianego opisu pogrzebu Kazimierza Wielkiego z roku 1370 dowiadujemy się między innymi, że kondukt pogrzebowy obchodził całe miasto wstępując do kościołów, gdzie składano przy ołtarzu dary w postaci kosztownych płócien, świec i pieniędzy a nawet wykonanych ze złota i srebra naczyń, które były wcześniej własnością zmarłego. W trakcie żałobnej procesji rozdawano też hojnie ubogim srebrne grosze, bowiem, jak podaje w swej Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej Zygmunt Gloger: Obyczaj chrześcijański, potępiając próżność światową, zalecał dostatki zmarłego rozdawać ubogim i nie wkładać do trumny kosztowności.
Dlaczego tak postępowano? No cóż! W Księdze Tobiasza zapisano: Jałmużna uwalnia od śmierci i oczyszcza z każdego grzechu. Ci, którzy dają jałmużnę, nasyceni będą życiem. Dawanie jałmużny było więc sposobem oczyszczania z grzechów i swoistą zapłatą za modlitwę w intencji duszy zmarłego. Chowano więc władców skromnie, w niezbyt bogatych szatach, a do zwykłej drewnianej trumny wkładano kopie insygniów władzy także wykonane z drewna i niekiedy pozłacane, czego przykładem mogą być insygnia królowej Jadwigi eksponowane w Katedrze na Wawelu.
Na nieco więcej ekstrawagancji pozwalano sobie natomiast w przypadku samego przebiegu uroczystości i wyglądu grobowca, zapewne dla podkreślenia prestiżu władcy i państwa. By to zobrazować, przedstawmy w skrócie przebieg uroczystości pogrzebowych króla Kazimierza Wielkiego.
Najpierw odprawiono nabożeństwo zaduszne. Później kondukt pogrzebowy udał się do najważniejszych krakowskich kościołów – św. Franciszka (franciszkanów) , Bazyliki Panny Maryi (kościół Mariacki), św. Trójcy (dominikanów) – gdzie składano przy ołtarzach hojne dary z prośbą o modlitwę za duszę zmarłego. Kondukt był wcale pokaźny. Rozpoczynały go cztery wozy, każdy ciągnięty przez cztery konie pokryte czarnym suknem – już wtedy czerń była kolorem żałobnym – i powożone przez woźniców ubranych na czarno, dalej czterdziestu zbrojnych rycerzy na koniach przybranych purpurą, niosąc chorągiew królestwa polskiego i chorągwie z herbami ziem polskich. Za nimi na koniu wziętym ze stajni królewskiej i przybranym w szkarłat – szkarłat miał na pogrzebach królów znaczenie żałobne – jechał rycerz wyobrażający starym obyczajem osobę zmarłego monarchy. Pozostałą część konduktu stanowili piesi, a mianowicie sześciuset ludzi ze świecami, zakonnicy śpiewający psalmy, duchowieństwo świeckie, za którym szły królewskie mary wypełnione darami składanymi w świątyniach, dworzanie i domownicy króla oraz następca Kazimierza Wielkiego, jego siostrzeniec Ludwik, w towarzystwie arcybiskupa, książąt i innych pierwszych w kraju obywateli. Po wizytach we wspomnianych kościołach i powrocie konduktu do Katedry biskup krakowski odprawił nabożeństwo żałobne, a po jego zakończeniu składano na ołtarzu kolejne ofiary za duszę zmarłego, a mianowicie całe garście srebrnych monet, sukno, srebrne naczynia należące wcześniej do króla i najdzielniejszego konia ze stajni królewskiej. Później, również zgodnie ze starym, zapewne jeszcze prasłowiańskim obyczajem, połamano przy ołtarzu drzewce niesionych chorągwi. Do trumny przybrano króla skromnie. Koronę, berło i ostrogi włożono pozłacane, tylko jeden pierścień pozostał szczerozłoty.
***
Zmiana tradycyjnej formy nastąpiła, jak już wcześniej wspomniałem, podczas uroczystości pogrzebowych Zygmunta I w roku 1548. Z tekstu Marcina Bielskiego, renesansowego żołnierza, poety i kronikarza, dowiadujemy się, jak wyglądały owe uroczystości:
Gdy się żałobne nabożeństwo skończyło, szło w kondukcie 30 par mar żałobnych, pod przykryciem makat złotogłowych, a za niemi tyleż koni królewskich, pod przykryciem kitajek różnej barwy, z herbami monarszymi. Przodkował im chorąży nadworny, z orłem koronnym, na białym koniu, dzierżąc miecz goły ku sobie zwrócony. Przed marami, na których ciało króla wieziono, jechał Jan Tarło w kirysie zupełnym (darowanym niegdyś w Wiedniu zmarłemu monarsze przez cesarza Maksymiljana), mając miecz goły, a takiż niósł i chłopiec, idący za nim z proporcem. Przed marami szli posłowie ziemscy i niesiono oznaki królewskie: miecz, jabłko, berło i koronę. Ciało nieśli dworzanie, wielkie świece woskowe dzierżąc w ręku. Za ciałem szedł król nowy Zygmunt August, prowadzony przez posłów cesarza i króla rzymskiego, a za nim zmarłego wdowa (Bona), prowadzona przez księcia pruskiego i margrabicza brandeburskiego. Gdy ciało wprowadzono do kaplicy i oznaki królewskie złożono na marach, wystąpił arcybiskup gnieźnieński ze mszą, przy której służyli mu wszyscy biskupi. Po ewangielii miał długą i uczoną mowę Samuel Maciejowski, biskup krakowski, a gdy ją skończył i zaczęto śpiewać modły, ów Jan Tarło wraz ze swoim giermkiem wjechał do kościoła, mając około zbroi i hełmu zapalone świeczki. Gdy śpiewano Agnus Dei, panowie, co w obchodzie nieśli znaki królewskie, zdjąwszy je teraz z mar, położyli na ołtarzu. Przystąpili do nich nowy król z książętami i (jak mówi Sarbiewski), na pamiątkę używanego w Kościele katolickim zwyczaju łamania lasek we wstępną środę, uderzyli je o ziemię.
Król uderzył przed wielkim ołtarzem hełmem, książę pruski tarczą, margrabicz mieczem, książę cieszyński drzewcem tak mocno, że się złamało. Wtedy kiryśnik spadł z konia przy marach, kanclerz i podskarbi skruszyli swoje pieczęcie, a inne otrzymali, poczem wyszli wszyscy z kościoła.
Obowiązywać zaczął zatem nowy ceremoniał pogrzebowy polskich władców opracowany przez biskupa krakowskiego Samuela Maciejowskiego Ordo pompae funebris Serenissimi Sigismundi regis Polonia, według którego uroczystości trwały trzy dni i składały się z kilku faz.
Najpierw przygotowano ciało króla w celu wystawienia go na widok publiczny – obyczaj to znany już od okresu antycznego. Z relacji osób obecnych na pogrzebie wynika, że Zygmunt I ubrany był w strój koronacyjny, buty z ostrogami, naramienniki, jedwabne rękawiczki, na które założono rękawice z żelaza oraz kapę biskupią. Nie mogło zabraknąć oczywiście insygniów władzy – na głowę włożono koronę, w dłonie jabłko i berło, u boku przypasano miecz, który wraz z pozostałymi elementami zbroi miał symbolizować rycerskość zmarłego. Ciało ułożono na tak zwanym stolcu – był to niejako tron służący do wystawania zwłok zmarłego. Dopiero po dwóch dniach złożono ciało do trumny, wymieniając przy tym insygnia na pogrzebowe i dodając tabliczkę z imieniem władcy oraz latami panowania. Trumnę ustawiano następnie w Katedrze na katafalku, który przyjmował rozbudowaną formę castrum doloris. Postawiono go przed mauzoleum św. Stanisława, a ściany Katedry wawelskiej obito szkarłatnym płótnem.
Drugą fazę ceremoniału stanowił uroczysty pochód podążający przez Kraków tradycyjną drogą królewską. Odwiedzano kościoły znajdujące się wzdłuż trasy i odprawiano w nich msze w intencji zmarłego. Wygląd takiego pochodu przedstawiony został w cytowanym wyżej fragmencie tekstu Marcina Bielskiego. Różnił się on od podobnych pochodów z czasów dynastii Piastów. Zmieniono między innymi kolejność podążających w orszaku osób, tak by oddawała hierarchię społeczną, i zwiększono ilość chorągwi.
We wcześniejszych pogrzebach władców, podobnie jak w starożytnym Rzymie, uczestniczył rycerz ucharakteryzowany tak, by wyobrażał zmarłego króla. Zwano go archimimus.
Podążał on za trumną, co wyobrażać miało, jakby sam władca odprowadzał siebie do grobu, a w nawiedzanych kościołach dawał ofiarę z prośbą o modlitwę za zbawienie duszy.
Po zakończeniu nabożeństwa żałobnego miał ów archimimus wjechać konno do kościoła i z możliwie wielkim hukiem spaść na posadzkę w pobliżu katafalku, co ukazywało zwycięstwo śmierci nad ludzkim życiem. O obecności takiego rycerza podczas pogrzebu Zygmunta I wspomina Marcin Bielski. Zgodnie z nowym rytuałem nie pełnił on już jednak roli ofiarnika. Dzierżył miecz obnażony i skierowany do ziemi, co symbolizowało kres działalności króla za jego życia. Towarzyszył mu chłopiec niosący tarczę królewską, włócznię oraz jeździec ubrany w kirys i czarne szaty królewskie zwany kiryśnikiem. To on teraz spadał spektakularnie z konia na posadzkę katedry, ale to już podczas trzeciej fazy ceremonii.
Obejmowała ona mszę żałobną w katedrze, podczas której wygłaszane były mowy pogrzebowe, a następnie odbywał się znany już wcześniej rytuał polegający na łamaniu drzewca chorągwi, tak było na przykład podczas ceremonii pogrzebowej Kazimierza Wielkiego, lub też włóczni, do której przymocowany był proporzec, jak podczas pogrzebu Zygmunta I. Zgodnie z nowym ceremoniałem marszałkowie łamali swoje laski, a kanclerz i podkanclerzy łamali pieczęcie zmarłego króla. Jeśli zmarłym był ostatni potomek dynastii – jak to było w przypadku Zygmunta Augusta – miecz łamano dwa razy. Dwukrotnie złamany miecz, wydobyty z grobu króla, można oglądać w Muzeum Katedralnym. Obyczaj łamania włóczni wydaje się być prasłowiańskim, bowiem, jak wspomina w swej Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej Zygmunt Gloger:…już w pogańskich popielnicach na Mazowszu znajdowano pokruszone i pogięte bronzowe groty od włóczni bojowych.
Ceremoniał ten kontynuowany był podczas pogrzebów kolejnych władców, za każdym razem jednak wprowadzano pewne zmiany, na przykład w obrębie stroju, chcąc zapewne w ten sposób oddać indywidualność zmarłego. We wspomnianej Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej czytamy:
Król Zygmunt August ubrany był do trumny w sposób następujący: Najprzód ciało owiniono ceratą czyli płótnem woskowem i włożono na nie koszulę z płótna flamandzkiego, na koszulę giermak nakształt rewerendy z adamaszku czerwonego, spięty sznurem złotym, opasującym ciało. Na to wdziano albę z białej kitajki, a na nią dalmatykę złotogłową. Na wierzch tego wszystkiego ubioru włożono płaszcz z altembasu. Zawieszono u szyi łańcuch wartości 200 czerw, zł z krzyżem djamentami i rubinami wysadzanym. Na palce włożono dwa wielkie pierścienie: szmaragdowy i szafirowy, na ręce jedwabne rękawiczki, a na nie blachownice żelazne, na nogi buty złotogłowe i ostrogi pozłociste. Do boku przypasano miecz w srebrnej pochwie, a obok złożono berło i jabłko. Na głowę włożono biret z czerwonego atłasu, a potem osadzono koronę. Na piersiach złożona była srebrna pozłacana tabliczka z napisem łacińskim, objaśniającym, kto leży w trumnie. Trumnę wewnątrz obito aksamitem czarnym. (…) Wszyscy królowie i książęta polscy kazali się chować do trumien ubogo, z pobudek religijnych, z wyjątkiem Jagiellonów, którzy gwoli starym tradycjom litewskim ubierani byli do trumien z przepychem. [1]
Z kolei podczas pogrzebu Zygmunta III Wazy ciało ubrano w strój koronacyjny i ozdobiono insygniami, a obok niego na stolcu położono drugie insygnia – ze względu na to, że był on również królem Szwecji. Od czasu pogrzebu tego króla skrócono także ceremoniał do jednego dnia. Miało to związek z przeniesieniem dworu królewskiego do Warszawy, wobec czego konieczne było wcześniejsze przewiezienie zwłok władcy do Krakowa. Opóźniałoby to uroczysty wjazd następcy oraz poprzedzającą koronację tradycyjną pielgrzymkę do kościoła św. Stanisława na Skałce, która stanowiła swoistą pokutę odprawianą przez kolejnych królów po męczeńskiej śmierci św. Stanisława.
Pompa funebris
Pogrzeby królewskie stanowiły wzorzec dla pogrzebów magnackich, które nierzadko były równie uroczyste i bogate, jak chociażby pogrzeb Jana Tarnowskiego w roku 1563 w Tarnowie. Wytworzył się w ten sposób specyficzny ceremoniał pogrzebowy, który podlegał stopniowej ewolucji aż ostatecznie przybrał formę niezwykle rozbudowanego spektaklu pogrzebowego, czyli Pompa funebris. W 1614 roku został wydany dokument Rituale Romanum, który miał ujednolicić ceremoniał pogrzebowy. W czasach saskich powszechny stał się on wśród magnaterii, a i średnia szlachta często się na nim wzorowała. Nic w tym dziwnego. Przedstawicieli niższych warstw społecznych zawsze interesowało życie rodzin królewskich oraz magnackich. Od momentu przyjścia na świat członkowie takich rodzin stawali się osobami publicznymi. Interesowano się ich edukacją, bacznie obserwowano i oceniano postępowanie w życiu dorosłym, by wreszcie tłumnie uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych i później długo jeszcze je wspominać, chwaląc zasługi zmarłego. Jak więc wyglądał ówczesny pogrzeb znamienitych Polaków? Prześledźmy to pokrótce na przykładzie znanych nam opisów.
Zgon i uroczystości pogrzebowe często dzielił długi okres przygotowań. Niezbyt podobało się to władzom kościelnym, toteż 17. punkt uchwały synodu piotrkowskiego z 1602 roku zaleca, aby ciała nie trzymano dłużej niż jeden miesiąc. Tylko jak przestrzegać ten nakaz, jeśli trzeba było przygotować wiele kosztownych i pracochłonnych elementów do udekorowania wnętrza kościoła, zaprosić żałobników, najlepiej osób znaczących, by tym samym podnieść rangę pogrzebu, napisać kilka kazań i mów pogrzebowych. Nierzadko ciała zmarłych czekały nawet rok na pogrzeb zanim liczna, rozproszona po całym kraju rodzina przyjedzie na uroczystość. W przypadku władców opóźnienie pogrzebu spowodowane było również koniecznością przewiezienia zwłok do Krakowa, bowiem siedziba dworu królewskiego znajdowała się wówczas jak wiemy w Warszawie. Zdarzało się także, iż śmierć następowała w sposób nagły podczas podróży lub wypraw wojennych. Oczywiście wymagało to utrzymania ciała zmarłego przez cały ten okres w dobrym stanie. W XVII wieku wykorzystywano znane chociażby ze starożytnego Egiptu balsamowanie zwłok, które stało się popularne szczególnie w przypadku pogrzebów królewskich i wśród magnaterii. O ile jednak w Egipcie związane było to z wierzeniami religijnymi, zachowanie ciała czy chociażby posągu stanowiło warunek dalszego istnienie ka i ba zmarłego w Zaświatach, o tyle w przypadku pogrzebów królewskich i magnackich pobudki takiego postępowania mają w zasadzie podłoże wyłącznie świeckie.
Oto kilka ciekawych, związanych z tym informacji, które udało mi się znaleźć. Dotyczą one co prawda pochówków królewskich, jednak dadzą pewne wyobrażenie na temat stosowanych wówczas powszechnie praktyk. O Zygmuncie III wiadomo, że wyjęte w czasie balsamowania ciała jego wnętrzności okazały się zdrowe i ówcześni lekarze nie opisywali żadnych zdumiewających anomalii. W roku 1586 wykonana została także sekcji zwłok króla Stefana Batorego, który zmarł nagle, a w roku 1696 sekcjonowano zwłoki króla Jana Sobieskiego, stwierdzając chorobę nerek jako przyczynę śmierci. Przeprowadzanie sekcji zwłok mogło mieć oczywiście na celu stwierdzenie przyczyny zgonu, szczególnie w przypadku nagłej śmierci, wydaje się jednak, że chodziło także o usunięcie narządów wewnętrznych, aby, podobnie jak w starożytnym Egipcie, spowolnić rozkład ciała.
Zapewne od tego czasu rozpoczyna się też obyczaj tak zwanych podwójnych pogrzebów, polegających na tym, że ciało i serce chowano w różnych miejscach wedle życzenia zmarłego. Przykładowo serce króla Jana III Sobieskiego znajduje się w kościele Kapucynów w Warszawie, ciało zaś na Wawelu. Ważną rolę odgrywało również odwodnienie ciała zmarłego. Starożytni Egipcjanie używali do tego celu natronu, czyli sody krystalicznej, u nas stosowano na przykład chmiel. W roku 1791 z inicjatywy Tadeusza Czackiego, członka Komisji Edukacji Narodowej, współtwórcy Konstytucji 3 Maja, otwarto trumny ostatnich Jagiellonów. W liście do Adama Naruszewicza pisał on później:
…Zygmunt August w cynowej wyrabianej en bas relief, to jest wypukło rznietej trumnie leży odkryty, przysypany cały chmielem tak dochowanym, że dwieście osiemnaście lat zawarcia go w tem grobowym naczyniu żadnej różnicy w czerstwości nie czyni. Ciało jest całe, moc czasu odmieniła zwykły kolor w czarny. Suknia bogatej materii, lecz już zbutwiałej. W podobny sposób zabezpieczono również ciało Stefana Batorego. Profesor Adolf Bohusz-Szyszko, restaurator Wawelu, opowiadać miał ponoć Janowi Nowak-Jeziorańskiemu, gdy ten jako młodzieniec zwiedzał Katedrę na Wawelu, że trumnę króla wypełniał szczelnie skamieniały chmiel, który miał własności wysuszające. Gdy chmiel usunięto, zwłoki króla ukazały się na chwilę w takiej postaci, w jakiej go pochowano. Nagłe uderzenie powietrza sprawiło, że na oczach świadków doczesne szczątki monarchy zamieniły się w popiół. Całkiem nieźle musiano sobie radzić w XVII wieku z balsamowaniem, o czym świadczyć może chociażby następujący zapis kanclerza wielkiego litewskiego Albrechta Stanisława Radziwiłła obecnego przy pogrzebie Zygmunta III Wazy: …ciało królewskie żadnego swędu nie wydawało, chodem ja umyślnie nos przytykał… twarz rumiana dawny wigor miała.
Dosyć już jednak opisywania tych makabrycznych w gruncie rzeczy praktyk. Wróćmy do przedstawiania przebiegu pogrzebów magnackich. Jednym z bardzo istotnych elementów przygotowania do pogrzebu, wymagającym poświęcenia niekiedy sporej części majątku rodziny, była dekoracja kościoła. Nie szczędzono jednak pieniędzy chcąc w ten sposób niejako zamanifestować, że nawet śmierć nie jest w stanie zniszczyć dumy i potęgi rodu.
Z czego składała się ta dekoracja? W centralnej części kościoła, w pobliżu ołtarza, lub w bocznej kaplicy stawiano tak zwane castrum doloris, co się tłumaczy „zamek smutku”. W istocie była to często bardzo okazała „budowla”, przypominająca niejako świątynię wystawioną we wnętrzu świątyni. W swym dziele Życie polskie w dawnych wiekach Władysław Łoziński zapisał, że była ona: … wielką bogatą strukturą, ustrojoną w rzeźbione, malowane i złocone akcesoria, w allegorye, posągi, emblemata, tarcze herbowe, dewizy i sentencyje, opiewające cnoty i zasługi zmarłego i tryumf śmierci zarazem.
Im bogatsza była rodzina, tym wspanialszy stawiano zamek smutku. Składać mogły się nań tempietty (małe świątynie na niewielkim postumencie), baldachimy, figury świętych, anioły, elementy heraldyczne i symboliczne, sceny z życia zmarłego, piramidy, obeliski. W centrum castrum doloris znajdowała się oczywiście trumna. Dla najzamożniejszych przygotowywano ją z metalu, w XVI oraz XVII wieku modne stały się trumny cynowe, które pokrywano bogatą ornamentacją, często wykorzystywano przy tym srebro i złoto. Wnętrze zdobiono drogim materiałem, zwykle złotogłowiem, którego kolor miał znaczenie symboliczne – czerń oznaczała żałobę, czerwień i szkarłat bogactwo lub bohaterską śmierć podczas wojny, szary natomiast pokorę. Początkowo na wysokości głowy zmarłego wykonywano też okienko, by podczas pogrzebu można było ostatni raz zobaczyć jego twarz, później zastąpiono ten element portretem trumiennym, wzorowanym zapewne, podobnie jak wiele innych elementów pogrzebu, na tradycjach rodem ze starożytnego Rzymu. Przy okazji warto nadmienić, że z kolei Rzymianie zapożyczyli ten obyczaj ze starożytnego Egiptu, gdzie początkowo uwieczniano wizerunku zmarłego w formie maski mumiowej, a następnie malowanego na desce portretu.
Rysunek castrum doloris wystawionego w kościele Mariackim w Krakowie na pogrzeb Jana III Sobieskiego zobaczyć można w Clavis Archivi Urbis Cracoviae Zygmunta Zaleskiego. Składał się on z obelisków, otaczających symetrycznie właściwy katafalk wzniesiony na panopliach, podtrzymywany przez orły, zwieńczony herbem królewskim i nakryty baldachimem. Całości dopełniały dwie alegoryczne figury stojące obok obelisków, nadto anioł na baldachimie oraz epitafijny pompatyczny napis:
Divi Joannis III Regis Poloniarum, Magni Duci Lithuaniae, Russiae, Prussiae, Masoviae, Samogitiae, Podoliae, Podlachiae, Volchyniae, Kijoviae, Livoniae, Smolensciae, Severiae, Czernichoviae, Domini, Domini, Clementissimi, Magnitudini, Titulis ac Triumphis, S.P.Q. Cracoviensis cum Lacrymis.[2]
Po bokach castrum doloris widniały tak zwane lemmy o następującej treści:
Pio. Iusto. Prudenti. Invicto.
[Pobożnemu. Sprawiedliwemu. Roztropnemu. Niezwyciężonemu.]
Religiosa Prudentia. Justa Fortitudine.
[Religijna roztropność. Sprawiedliwe męstwo.]
Fama per ora volat.
[Sława przez usta płynie.]
Spiritus astra tenet.
[Duch osiąga gwiazdy.]
Manet ultima caelo.
[Pozostaje ostatnia w niebie.]
Sic Tua florebunt victuris homina fastis.
[Tak zaowocuje twoje człowieczeństwo w dniu ostatecznym.]
Charakterystyczny element dekoracji funeralnej stanowiła także labara funebria, czyli chorągiew pogrzebowa. Jej genezy zapewne szukać trzeba w obyczaju umieszczania na grobowcach żołnierzy proporców. Chorągwie takie miały kształt prostokąta uzupełnionego trójkątnymi ogonami. Przedstawiano na nich zwykle podobiznę zmarłego lub postacie Jezusa i Marii. Wykonywano je z drogich materiałów, zdobiono nierzadko szlachetnymi kamieniami, zapewne dlatego niewiele ich do naszych czasów przetrwało. Jedną z nich, zaiste ogromnych rozmiarów, oglądać można w Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Uzupełnienie wystroju wnętrza kościoła stanowiły ponadto zawieszane na ścianach drogie purpurowe i złote tkaniny oraz herby rodzinne, a całość rozświetlał mglisty blask setek świec, tworząc pełną mistycznej zadumy atmosferę. Był rzecz jasna także cel inny, bardziej przyziemny, bowiem to właśnie sposób przyozdobienia świątyni decydował o przepychu pogrzebu i poświadczał potęgę rodu.
W czasie przygotowań do pogrzebu zabalsamowane ciało zwykle przebierano w strój reprezentacyjny i umieszczano na tak zwanym łożu pogrzebowym w odpowiednio przybranej sali bądź kaplicy pałacowej. Oczekiwaniu na uroczystości pogrzebowe towarzyszył szereg tradycyjnych zachowań. Odbywały się więc tak zwane egzekwie, czyli nabożeństwa żałobne odprawiane przy trumnie zmarłego (nazwa utworzona od łacińskiego wyrazu exequiae „towarzyszenie do grobu”), podczas których odwiedzali zmarłego zgromadzeni już goście. Łączyło się to zwykle z towarzyskimi spotkaniami i załatwianiem bieżących spraw. Znakiem zbliżającego się pogrzebu było bicie w dzwony we wszystkich kościołach w danej miejscowości, mogło to trwać nawet do czterech dni. Jednocześnie cały czas odprawiano msze i modlono się za duszę zmarłego.
Kiedy wreszcie wszystko zostało przygotowane, a dostojni goście przybyli, rozpoczynał się uroczysty pochód żałobny, podczas którego przenoszono zwłoki do kościoła. Stanowił on jeden z najważniejszych elementów całej uroczystości pogrzebowej, a długość orszaku i ilość zaproszonych gości, poza wspomnianą wcześniej bogatą dekoracją wnętrza kościoła, miały poświadczać znaczenie zmarłego i rodu, do którego należał. Na początku szły, jak to wówczas określano kampanie nadworne z opuszczonymi sztandarami oraz urzędnicy z herbami miast i familii, za nimi księża i zakonnicy, dalej karawan z trumną, za którym niesiono odpowiednie insygnia władzy zmarłego, a więc zbroje, szable, buławy, tarczę herbową. Za karawanem podążali żebracy i słudzy, rodzina, przyjaciele. Wielce pokaźne były to niejednokrotnie pochody. Dość wspomnieć, że w roku 1751, w pogrzebie Józefa Potockiego, hetmana wielkiego koronnego, kasztelana krakowskiego brało udział 10 biskupów i sufraganów, 60 kanoników, 1 275 księży łacińskich, 430 unickich i greckich, a na uroczystości starosty inowrocławskiego Latalskiego, chowanego w Łabiszynie w 1583 roku aż 1700 gości w 1300 koni się zjechało. By dodać pochodowi splendoru służbę i konie odpowiednio odziać wypadało, (…) dla służby, milicji nadwornej i dla żałobnego orszaku sprawiano osobne kostiumy, konie wiedzione za trumną zmarłego strojono w kity, pióra żurawie, skóry lamparcie, oblekano w kapy złotogłowowe, teletowe, tabinowe, które musiały być tak sute i długie, aby lugubri more wlokły się po ziemi.
W końcu najdłuższy nawet pochód docierał do kościoła. Odbywała się msza żałobna, po zakończeniu której wygłaszano długie oracje wysławiające zasługi zmarłego, niekiedy czytano też panegiryk zamówiony specjalnie na tę okazję. Później odbywały się zwykle rytuały znane nam już z opisów pogrzebów królewskich, a mianowicie wjazd do kościoła czarnego rycerza zwanego kiryśnikiem, jego wielce spektakularny upadek z konia przy katafalku, oznaczający ostateczne zwycięstwo śmierci (dla uzyskania lepszego efektu, to znaczy większego hałasu, podłogę świątyni wykładano deskami), łamano kopię, koncerz, kruszono pieczęć i tarczę herbową, jeśli zmarły był ostatnim potomkiem rodu, zawieszano też nad grobowcem miecz (obyczaj ten trwał dosyć długo, w kościele św. Piotra w Krakowie zawieszono miecz nad grobowcem zmarłego w roku 1771 Jana Klemensa Branickiego, hetmana wielkiego koronnego i kasztelana krakowskiego, który był ostatnim ze starożytnego rodu Jaksów czyli Gryfów Branickich). Zwykle sporządzano też zaraz po pogrzebie tak zwane konkluzje, czyli podłużne pasy białego lub żółtego materiału, na których utrwalano ostatnią sentencję z mowy pogrzebowej i dodawano wizerunek patrona świętego oraz herb zmarłego. Zawieszano je potem wraz z portretem trumiennym w domowej kapliczce jako rodzaj swoistej pamiątki.
Złożenie ciała szacownego nieboszczyka do grobu nie oznaczało jednak końca uroczystości pogrzebowych i związanych z nimi rujnujących często rodzinę wydatków. Po zakończeniu pogrzebu rozpoczynała się, jak to wówczas określano uroczystość trupowa, czyli po prostu stypa. Trwać mogła i dwa tygodnie, a niektóre z zaproszonych osób goszczono nawet kilka miesięcy. Wciąż odbywały się też msze za duszę zmarłego, ale jednocześnie, dla zabawienia gości, organizowano również inne atrakcje, niekoniecznie zgodne z powagą przynależną pogrzebowi i żałobie. Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednym elemencie. Opisane wcześniej niezwykle rozbudowane i kosztowne uroczystości potwierdzić miały znaczenie zmarłego i potęgę rodu w oczach współczesnych. Podobna rolę, tyle że w odniesieniu do potomnych, spełniać miał nagrobek lub grobowiec. Nie szczędzono zatem i w tym przypadku kosztów, zlecając ich zaprojektowanie i wykonanie najlepszym artystom, często zagranicznym, oraz używając najlepszych i jednocześnie najdroższych materiałów. Wiele z takich nagrobków możemy do dziś podziwiać w świątyniach.
***
Być może zadajecie sobie teraz pytanie, po co wplotłem do swych rozważań ten wątek. No cóż! Z pełną premedytacją wybrałem i opisałem szereg obyczajów związanych z pogrzebami naszych królów, magnatów i zamożniejszej szlachty. Jak już wspominałem, stanowią one część naszej tradycji, którą zawsze warto poznać, by lepiej zrozumieć siebie samego, jednak nie jest to jedyna przyczyna. Chciałem również ukazać, z jakim nabożeństwem podchodzimy do zagadnienia naszej śmierci i pogrzebu (rzecz jasna także fenomenu naszego istnienia), a właśnie te jakże spektakularne widowiska doskonale się do tego celu nadawały. Oczywiście dla pełnego obrazu należałoby opisać również przebieg pogrzebów ludzi mniej zamożnych i całkiem ubogich, obyczaje pogrzebowe występujące w innych kręgach kulturowych, czy też w bardziej odległej przeszłości. Wykraczałoby to jednak zbytnio poza tematykę tego szkicu i nadmiernie by go rozbudowało. Ograniczymy się więc jedynie do stwierdzenia, iż niezależnie od stopnia zamożności zmarłego, epoki w której żył, czy też obowiązującej religii prawie zawsze traktowano istnienie oraz śmierć człowieka jako zdarzenia szczególnej wagi, a pogrzebowi nadawano zwykle mistyczny charakter.
Takie jest nasze ludzkie podejście i trudno się temu dziwić. Doświadczenie nieuchronności śmierci, wspólne dla ludzi wszystkich czasów, ras i kultur, jest bowiem niezwykle bolesne. Tajemniczość i niepoznawalność tego, co następuje po śmierci, musiała rozbudzać wyobraźnię, a lęk musiał w jakiś sposób zostać pomniejszony. To właśnie wydaje się powodem istnienia już od zarania dziejów ogromnej ilości systemów religijnych, w obrębie których starano się udzielać odpowiedzi na najbardziej istotne pytania. Warto zdać sobie sprawę, iż nawet jeśli jakieś tradycje, obrzędy, wierzenia religijne i związane z nimi rytuały pogrzebowe różnych czasów i kultur wydają się nam objawem szaleństwa, pamiętać musimy o tym, że są jednocześnie tak bardzo ludzkie. Stanowią bowiem, jak to określił cytowany wcześniej Roman Ingarden, wyraz naszego zagubienia na skraju dwu światów.
Francis S. Collins w swej książce zatytułowanej Język Boga zamieścił taką myśl:
A może tęsknota za sferą sacrum, tak powszechny i intrygujący składnik ludzkiego doświadczenia, jest nie tyle przejawem myślenia życzeniowego, ile wskazówką pozwalającą nam dostrzec coś, co wykracza poza nas samych? Po co w naszych sercach i umysłach ta „próżnia o boskich kształtach”, jeśli nie miałaby zostać wypełniona?
Piękna myśl, ale zastanowić się trzeba, w jak dużym stopniu owa tęsknota za sferą sacrum wynika z uświadomienia sobie nieuchronności śmierci. Czy, gdyby człowiek nie odczuwał strachu przed tajemnicą śmierci, też miałaby ona miejsce? Oczywiście nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić, ale możemy założyć, że nie. Wiem, że to ryzykowne stwierdzenie i zapewne wielu się na mnie oburzy, jednak raz jeszcze powtórzę, iż to właśnie lęk przed śmiercią daje początek doświadczaniu i poszukiwaniu sacrum, staje się swoistym „kamieniem węgielnym” naszych wyobrażeń, systemów filozoficznych, wierzeń religijnych i wynikających z nich obrzędów, w tym również związanych z pogrzebem. Zapewne stąd tak wiele w ich obrębie w pełni zrozumiałego, przynajmniej dla mnie, egocentryzmu i myślenia życzeniowego, polegającego jednak nie na stwarzaniu wyidealizowanego obrazu dobrotliwego Stwórcy, lecz na przypisywaniu człowiekowi uprzywilejowanej pozycji we wszechświecie.
Cóż się jednak stanie, gdy spojrzymy na rzecz w sposób obiektywny?
Myślę, że na początku XXI wieku, gdy rozwój nauki pozwala nam coraz lepiej poznawać otaczającą nas rzeczywistość i to zarówno w skali makro jak też mikro, warto zastanowić się, jak nasze istnienie i śmierć przedstawiać się będą wówczas, gdy pominiemy całą sferę religijną i emocjonalną z nim związaną i spojrzymy na fenomen naszego istnienia oraz nieuchronności naszej śmierci w kontekście ewolucji całego wszechświata. Czy uda nam się wówczas znaleźć odpowiedź na pytanie o cel naszego życia i naszej śmierci? Byłbym szalony, gdybym stwierdził, że tak właśnie się stanie. Może nawet nauka nigdy nie udzieli zadawalających odpowiedzi na te zasadnicze dla nas wszystkich pytania, jednak obdarzenie nas inteligencją i postawienie wobec intrygujących zagadek wymusza niejako chęć ich rozwiązania. Czas zatem powrócić do głównego wątku rozważań.
Misterium wszechświata
W roku 1897, w jakże tragicznych okolicznościach, Paul Gauguin namalował wspaniały obraz zatytułowany Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? W pytaniach tych zawarta jest w zasadzie cała kwintesencja filozofii. Od tysiącleci ludzie próbują na nie odpowiadać poprzez swoje mitologie, systemy filozoficzne i religijne oraz związane z nimi obyczaje. Postarajmy się i my podjąć taką próbę, ale udajmy się raczej, jak powyżej zasygnalizowałem, do „świątyni nauki”. Wypada zacząć od początku. Zgodnie z mitologią grecką na początku miał być chaos, w Biblii zaś czytamy Na początku było słowo. A co ma w tym względzie do powiedzenia współczesna nauka? Istnieje wiele teorii dotyczących powstania wszechświata. Są nawet takie, które zakładają, że istniał on od zawsze i nie miał początku, przynajmniej w najbardziej oczywistym znaczeniu tego słowa.
Rzecz polegać miałaby raczej na powtarzaniu pewnego cyklu, w związku z czym pojęcie początku i końca dotyczyłyby cyklu, a nie istnienia wszechświata jako takiego. O wiele większa ilość teorii zakłada, że wszechświat miał jednak początek. Dość wspomnieć o Teorii Stanu Stacjonarnego i Teorii Wielkiego Wybuchu. Pierwsza cieszyła się niegdyś dużą popularnością, nie przetrwała jednak „próby czasu”, toteż nie będziemy się nią zajmować. Obecnie większość naukowców przyjmuje jako najbardziej prawdopodobną Teorię Wielkiego Wybuchu. Dużo by można o niej pisać, co zresztą ma miejsce, wszak powstały i ciągle powstają opasłe tomy, nas jednak zadowoli jej ogólne przedstawienie, by niejako wpisać w ten scenariusz istnienie człowieka, czy może raczej bardziej ogólnie całej ludzkości i w ten sposób spróbować odpowiedzieć na pytania zawarte w tytule obrazu Paula Gauguina – skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy?
Zgodnie z poglądami naukowców w momencie początkowym istnienia wszechświata cała tworząca go energia znajdowała się w jednym punkcie – nazywa się ten stan w fizyce teoretycznej „osobliwością” – przy czym panować wówczas miało niewyobrażalnie wysokie ciśnienie. Już w pierwszych ułamkach sekundy po Wielkim Wybuchu nastąpiły niezwykle istotne zjawiska, których przebieg zdeterminował obecny wygląd wszechświata oraz znane nam prawa fizyki. Cóż więc się wówczas stało? Otóż pojawić miały się czas i przestrzeń – wcześniej nie istniały ! – oraz zaczątki materii pod postacią kwarków cięższych i lżejszych. Pod wpływem obniżenia się temperatury cięższe kwarki zaczęły się rozpadać, a lżejsze łączyć w różne odmiany hadronów o wdzięcznych nazwach protony, neutrony, hiperony, piony, kaony a następnie leptony, miony, taony. W głowie się może od tego zakręcić, dlatego nie będziemy zbytnio zagłębiać się w tę problematykę. Dość powiedzieć, że przez kilka następnych ułamków sekundy wrzało w tym kosmicznym tyglu niewyobrażalnie.
Poza cząstkami w dużych ilościach istniały antycząstki i energia, która zdecydowanie dominowała we wczesnej fazie istnienia wszechświata (przypomnę, że wciąż mówimy o pierwszej sekundzie). Przez kilka następnych sekund wspomniane pracząstki łączyły się w pary cząstka-antycząstka i następował proces anihilacji, w wyniku którego wiele z nich zanikło. Z tych, które przetrwały, powstały jądra deuteru i helu, czyli zaczęła się tworzyć znana nam materia. Całkiem sporo tego powstało, o czym świadczyć mają istniejące międzygalaktyczne obłoki helowe. I pomyśleć, że wszystkie te zjawiska miały miejsce w przeciągu pierwszych dziesięciu sekund istnienia wszechświata. Warto też zapamiętać, że materia powstała z energii, czy może raczej materia jest formą istnienia energii. Potwierdzają to zresztą badania na poziomie cząstek elementarnych. Powszechnie znane są modele atomów wykonane z kolorowych „kulek”, mających imitować protony, elektrony i neutrony oraz „pręcików”, te z kolei zastępują siły grawitacji, by całości nadać kształt przestrzennej bryły. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że w wyobraźni należy usunąć te „pręciki” zastępujące siły grawitacji, jednak „kulki” imitujące cząstki elementarne traktujemy jako wierne ich przedstawienie. Wielu wydaje się, że są to właśnie takie niewyobrażalnie małe kulki „czegoś materialnego” i gdyby posiadali zdolność pomniejszania się do poziomu cząstek elementarnych, mogliby ich dotknąć, podobnie jak dotykać możemy „kulek” z naszego modelu atomu. W rzeczywistość jest to wyobrażenie błędne.
By spróbować rzecz wyjaśnić, trzeba odwołać się do założeń fizyki kwantowej oraz teorii względności Alberta Einsteina. Dla kogoś, kto nie jest specjalistą w tej dziedzinie i dodatkowo określa siebie samego jako „umysł humanistyczny”, może to być trochę przerażająca perspektywa, na szczęście istnieją teksty popularnonaukowe, umożliwiające profanom zrozumienie tych teorii w stopniu chociażby podstawowym. Przykładem może być wykorzystane przeze mnie opracowanie autorstwa Juliusza Hibnera O rozstrzygalności dwóch nierozstrzygalnych kontrowersji .
Nie będziemy tutaj dokładniej zajmować się przedstawionymi w części wstępnej konsekwencjami teorii względności Einsteina, które wynikają z przyjęcia jako stałej, niezmiennej i niezależnej od układu odniesienia prędkości światła, chociaż już one zmuszają do zrewidowania naszych wyobrażeń dotyczących rzeczywistości. Bo czy, odwołując się do znanych nam praw fizyki klasycznej, jesteśmy w stanie pojąć takie zjawiska jak chociażby względność jednoczesności tego samego zdarzenia dla dwóch różnych obserwatorów znajdujących się w dwóch różnych punktach odniesienia? Okazuje się bowiem, że dla każdego z nich czas biegnie inaczej – każdy słyszał zapewne o ”paradoksie bliźniaków”. Czy jesteśmy w stanie pojąć wszystkie te „cuda” dotyczące zmian w obrębie czasu, przestrzeni i masy, gdy osiągamy prędkości zbliżone do prędkości światła?
Nas interesować będą jednak przedstawione w dalszej części rozważania dotyczące budowy materii na poziomie cząstek elementarnych. Teraz dopiero przyjdzie nam się zadziwić. Okazuje się bowiem, że prawa fizyki klasycznej, na podstawie których poznajemy i budujemy obraz otaczającej nas rzeczywistości, w ogóle przestają tutaj obowiązywać! Właśnie z tego powodu pojawiają się ogromne trudności w opisywaniu występujących w mikroświecie zjawisk, nie mówiąc już o ich pełnym zrozumieniu – przede wszystkim przez laika – toteż autor wielokrotnie lojalnie uprzedza czytelnika, by nie próbował sobie tego wszystkiego wyobrazić. Naukowcy, chcąc prowadzić badania, stworzyć musieli tak zwaną mechanikę kwantową. Warto zwrócić w tym momencie uwagę na fakt, że nie mówimy o badaniu i opisywaniu zjawisk występujących jedynie w jakichś odległych zakątkach wszechświata. Naukowcy twierdzą, że jest on jednorodny, to znaczy w całości składa się – i składał się w przeszłości – z takich samych atomów. Zjawiska te dotyczą zatem zarówno atomów stanowiących budulec odległych galaktyk (istniejących teraz i w przeszłości), jak też każdego atomu naszego ciała.
Czy potrafimy owe zjawiska zrozumieć, czy zdołamy pojąć, kim tak naprawdę jesteśmy, czym w rzeczywistości jest nasze ciało? O ile w miarę dobrze – chociaż może nam się tylko tak wydaje – rozumiemy świat w skali makro, o tyle w przypadku prób zrozumienia cząstek elementarnych jesteśmy często bezradni. Mówiąc bardziej obrazowo, w miarę dobrze poznajemy i rozumiemy otaczający nas świat zbudowany z „klocków” cząstek elementarnych, jednak poznanie i zrozumienie samych „klocków”, pomimo zastosowania całej potęgi ludzkiego umysłu i stworzonej technologii, zdaje się obecnie przekraczać nasze możliwości. Najtęższe umysły biedzą się nad tym, rządy bogatszych krajów wydają wielkie sumy na budowę coraz bardziej skomplikowanych narzędzi badawczych, jak chociażby uruchomiony niedawno z wielką – nomen omen – pompą akcelerator w Genewie, lecz zapewne próżno by szukać kogoś, kto z czystym sumieniem mógłby powiedzieć, że wie. Trudno zresztą, aby było inaczej. Stosowanie coraz doskonalszych metod i narzędzi badawczych paradoksalnie mnoży ilość zagadek i niewiadomych.
Jak wcześniej wspomniałem, znany większości z nas model atomu zbudowany z „kulek” i „pręcików” jest wręcz mylący. Podobnie rzecz się ma z ilustracjami przedstawiającymi budowę atomu na podobieństwo układu planetarnego jakiejś gwiazdy. W rzeczywistości bowiem elektrony nie są takimi „mini planetami”, krążącymi grzecznie wokół jądra atomu po wyznaczonych orbitach. Jeśli dostarczamy energii, przeskakują one na wyższą – czyli bardziej oddaloną od jądra atomu – orbitę. Możliwe jest nawet wytrącenie elektronów z obrębu atomu, występują wówczas jako tak zwane wolne elektrony, trzeba jedynie dostarczyć odpowiednio dużą ilość energii. W sposób samoistny pobudzone elektrony starają się powrócić do stanu początkowego, a nadmiar energii emitowany jest jako światło, które stanowi formę przekazywania energii, a nie jej rodzaj. To dlatego ogrzewany pręt rozżarza się zółto-czerwonym światłem. Dostarczona wcześniej energia spowodowała „małe zamieszanie” na poziomie atomów, bowiem część elektronów przeskoczyła na wyższe orbity. Ten nadmiar energii emitowany jest zatem na zewnątrz właśnie pod postacią światła i ciepła. Wystarczy odpowiednio długo poczekać, a wszystko wróci do stanu początkowego. Jeszcze bardziej zagadkowo przedstawia się budowa jądra atomowego. Składa się ono z określonej liczby protonów i neutronów. Ciekawym jest fakt, że w obrębie jądra, a więc w bliskiej odległości od siebie, znajdują się cząstki o takim samym ładunku, które powinny się odpychać zgodnie ze znanymi nam prawami oddziaływania. Tymczasem jądro atomowe charakteryzuje szczególnie duża stabilność. Dzieje się tak na skutek, jak to określają fizycy, oddziaływania „silnego”, które zapewnia trwałość jądra atomowego. Jednym słowem energia, energia, energia.
Cząstki elementarne są nośnikami różnego rodzaju energii, czy też raczej oddziaływań wywołanych energią. W obrębie przyrody fizycy rozróżniają obecnie cztery podstawowe rodzaje oddziaływań: elektromagnetyczne, słabe, silne i grawitacyjne. Fotony są nośnikami oddziaływań elektromagnetycznych – czyli na przykład fal świetlnych; bozony przenoszą oddziaływania słabe wywołane przez cząstki elementarne zwane leptonami – należą do nich między innymi elektrony i kwarki (jednym z rodzajów kwarków są tak zwane nukleony, czyli protony i neutrony tworzące jądro atomowe); kolejnym nośnikiem oddziaływań są gluony, czyli bezmasowe cząstki elementarne (pośredniczą one w oddziaływaniach silnych między kwarkami); na koniec dodajmy jeszcze grawitony, czyli hipotetyczne cząstki elementarne, które nie posiadają żadnej masy ani żadnego ładunku, a które przenoszą oddziaływanie grawitacyjne.
Wystarczy! Jeśli ktoś będzie chciał dokładniej poznać całkiem pokaźną rodzinę cząstek elementarnych – naliczono ich ponoć około 400 – nich sięgnie do odpowiednich tekstów. My natomiast zaryzykować możemy stwierdzenie, iż cały materialny wszechświat, a więc i nasze ciało, to różnorodne formy istnienia energii oraz wywołanych przez nią oddziaływań. Obecnie naukowcy wyróżniają cztery rodzaje oddziaływań, które nazywają fundamentalnymi. Są to: oddziaływanie grawitacyjne – zachodzące między wszystkimi obiektami fizycznymi posiadającymi masę; oddziaływanie elektromagnetyczne – między ciałami posiadającymi ładunek elektryczny; oddziaływanie „silne” – na przykład pomiędzy nukleonami w jądrze atomowym; oddziaływanie „słabe” – występujące niekiedy między cząstkami elementarnymi.
***
Wróćmy jednak do historii wszechświata. Przedstawione w skrócie zdarzenia pierwszych dziesięciu sekund miały, jak już wspominałem, ogromne znaczenie dla ukształtowania znanego nam obecnie obrazu wszechświata. Zapewne by podkreślić tę ważność, naukowcy dzielą ten czas na ery. Spierają się przy tym o to, ile ich było i jak długo trwały. Nadają im też nazwy, na przykład Era Plancka, Era plazmy kwarkowo–gluonowej (hadronowa), czy też Era leptonowa. Dziesięć sekund istnienia wszechświata i na przykład trzy ery – trzeba przyznać, że to ciekawe. Ta niezwykła gwałtowność zdarzeń ulega jednak znaczącemu spowolnieniu i pojawiać się zaczynają iście kosmiczne ilości lat. Kolejna Era promieniowania trwać miała ponoć od 10. sekundy do około 300 000 lat. A jak wyglądał wówczas nasz wszechświat? Najpierw wypełniony był głównie fotonami z niewielką domieszką protonów i neutronów oraz minimalnymi ilościami helu. Później wypełniał go stopniowo w miarę jednorodny obłok wodoru (75%) z domieszką helu (25%). Oczywiście wszechświat wciąż się rozszerzał, przy czym proces ten trwa do dzisiaj. Czy może to oznaczać, że przestrzeń i czas są formami istnienia energii? Czy wobec tego nauczymy się kiedyś panować nad nimi podobnie jak nad energią elektryczną? Obecnie możliwe to jest jedynie w twórczości science fiction, ale jeśli przypomnimy, że nieco ponad sto lat temu podobnie rzecz się miała z marzeniami o podróżach pozaziemskich, to być może.
W czasie czwartej już ery istnienia wszechświata panowały ciemności, pierwsze gwiazdy pojawią się bowiem dopiero po 100 milionach lat od Wielkiego Wybuchu, a wraz z nimi światło, czyli, jak podają fizycy, energia elektromagnetyczna. Coraz bardziej zastanawiająca jest ta „wszechobecność” energii. Warto jeszcze wspomnieć, że właśnie w obrębie Ery promieniowania energia zawarta w promieniowaniu stała się mniejsza od energii związanej z materią. Jednym słowem kończy się okres dominacji promieniowania, zaczyna okres dominacji materii powstałej z energii. Na razie są to jedynie pierwiastki znane nam z początkowej części Tablicy Mendelejewa, te bardziej złożone powstawać będą stopniowo w wyniku reakcji we wnętrzu kolejnych generacji gwiazd. Proces ten trwa zresztą do tej pory.
Cóż było dalej? Rozpoczyna się kolejna, trwająca do dzisiaj Era, zwana gwiazdową lub galaktyczną. Na skutek oddziaływania sił grawitacji – przypominam, że jest to jedna z czterech podstawowych form oddziaływania wywołanego energią – powstały obłoki gazu stanowiące zaczątki późniejszych galaktyk. Zagęszczały się one stopniowo, a między nimi tworzyła się próżnia kosmiczna. W pewnym momencie zagęszczenie materii gazowej osiągnęło odpowiedni stan i rozbłysły gwiazdy pierwszej generacji. Niezwykły to musiał być widok. Jakieś jego wyobrażenie dać nam mogą zdjęcia wykonanych przez kosmiczny Teleskop Hubble’a. Ileż to już razy podziwiałem te malowane światłem dzieła sztuki powtarzając w myślach: Bóg jest artystą.
Masa tych pierwszych gwiazd była ponoć bardzo duża, a w ich wnętrzach powstawały ciężkie pierwiastki, na przykład takie jak węgiel, tlen, neon, krzem, siarka, żelazo. Gdy kończył się ich żywot, spektakularnie wybuchały jako tak zwane supernowe. W młodości miałem okazję obserwować na niebie takie właśnie zjawisko. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że widzę „śmierć” gwiazdy sprzed miliardów lat. Materia wyrzucona w przestrzeń na skutek takiego wybuchu stanowiła budulec dla nowych generacji gwiazd, we wnętrzu których powstawały kolejne, coraz cięższe znane nam pierwiastki. Potrzeba było miliardów lat wytężonej pracy, byśmy dziś mogli stopniowo zapełniać Tablicę Mendelejewa, a przecież proces przetwarzania materii w formy coraz bardziej złożone zapewne wciąż trwa we wnętrzu istniejących obecnie gwiazd. Dlaczego mielibyśmy sądzić, że są one ostatnią generacją? Któż z nas jest w stanie odkryć cel, do którego zmierza ewolucja wszechświata?
Gwiazdy pierwszej generacji nie miały prawdopodobnie swych układów planetarnych. Do formowania się planet potrzebne są bowiem pierwiastki ciężkie, a te, jak przed chwilą dowiedzieliśmy się, musiały dopiero powstać. Na szczęście nasze Słońce – jak przypuszczają naukowcy gwiazda drugiej lub trzeciej generacji – okrąża całkiem spora gromadka satelitów, w tym nasza poczciwa Ziemia, która powstać miała podobno około 5 miliardów lat temu. Zostawmy więc pełne majestatu i nieobjęte rozumem przestrzenie, by w bliższej nam i pozornie bardziej zrozumiałej scenerii zająć się kolejnymi etapami ewolucji wszechświata, w wyniku których zdarzy się kolejny „cud” – pojawi się życie a później człowiek, istota obdarzona świadomością. Pozostaje jeszcze zastanowić się, skąd naukowcy wiedzą, że tak właśnie wyglądał rozwój wszechświata. Wielu informacji dostarcza analiza – zresztą zachwycających – obrazów kosmosu dostarczanych przez kosmiczny Teleskop Hubble’a oraz teleskopy i radioteleskopy naziemne. Są to obrazy kosmosu sprzed miliardów lat, tyle bowiem czasu potrzebowało światło wyemitowane przez te obiekty, by pokonać dzielącą nas od nich niewyobrażalną odległość. Patrząc nocą na rozgwieżdżone niebo widzimy więc odległą przeszłość wszechświata. Część informacji uzyskano dzięki badaniu promieniowania kosmicznego, w obrębie którego także wciąż istnieć mają ślady tych odległych w czasie zdarzeń.
***
Dokładny opis procesu kształtowania się planet, a więc i naszej Ziemi, możemy sobie darować. Ograniczymy się jedynie do kilku informacji. Zalążkami przyszłych planet były tak zwane planetozymale, czyli zlepiające się krystaliczne ziarna pyłu. Na skutek działania sił grawitacji tworzyły one coraz większe ciała. Aby mogło pojawić się życie, przynajmniej w tej postaci którą znamy, nie wystarczy jednak samo powstanie planety. Muszą również panować na niej odpowiednie warunki – istnienie atmosfery i wody, właściwa temperatura. Na nasze szczęście tak właśnie się stało w przypadku Ziemi. Czy jest ona jedyną we wszechświecie planetą, na której takie warunki zaistniały? Różnie różni o tym prawią. Wydaje się jednak mało prawdopodobne, aby tak właśnie było, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż według szacunków naukowców tylko w naszej galaktyce znajduje się od 200 do 400 miliardów gwiazd. Właśnie dlatego, że jest ich tak dużo, widzimy nocą na niebie świetlną poświatę Drogi Mlecznej, nie jesteśmy bowiem w stanie „gołym okiem” dostrzec pojedynczych gwiazd. W widzialnym wszechświecie istnieć ma ponoć 100 bilionów galaktyk (tak, tak – jedynka i jedenaście zer gdyby ktoś miał wątpliwości). Czy można sobie to wyobrazić?
Jaka jest zatem ilość gwiazd we wszechświecie? Pomnóżcie te 100 bilionów galaktyk przez powiedzmy 200 miliardów gwiazd w każdej – są bowiem i karłowate galaktyki, tak nazywają je naukowcy, w których jest „tylko” 100 miliardów gwiazd. Przyglądnijcie się otrzymanej liczbie z iście kosmiczną ilością zer. Czy możliwe jest, aby nigdzie więcej nie zaistniały warunki odpowiednie do powstania życia? Nie podejmuję się odpowiedzieć na to pytanie, zresztą nie taki jest cel tego szkicu. Wystarczy nam w tej chwili pewność, że przynajmniej w naszym zakątku wszechświata tak się stało. Dzięki temu możliwy był cud powstania życia. No właśnie. Czym jest życie? Myślę, że próba odpowiedzi na to pytanie może być dla nas ciekawa, wszak śmierć to brak życia. Cóż więc takiego ma miejsce w chwili śmierci, co odłącza się od ciała, a może zanika, iż staje się ono na powrót jedynie nieożywioną materią? Spróbujmy odtworzyć historię powstania życia na naszej planecie.
Wiek Ziemi ustalili naukowcy, jak już wspomniałem, na około 4,5 – 5 miliardów lat. Otaczająca ją początkowo atmosfera miała zupełnie odmienny skład niż obecna. Dominowały w niej azot, para wodna, metan, dwutlenek węgla i tlenek węgla, zaś wolny tlen występował jedynie w ilościach śladowych. Pod wpływem, jak utrzymują naukowcy, wyładowań atmosferycznych – znów energia i wywołane przez nią oddziaływania ! – formować się zaczęły stanowiące podstawę życia związki organiczne, czyli – zgodnie z obowiązującą definicją – jednorodne połączenie co najmniej dwóch atomów za pomocą dowolnego wiązania (brzmi to strasznie, ale jeśli dzięki temu istniejemy). Na skutek reakcji chemicznych powstają zatem cząsteczki zawierające przede wszystkim atomy węgla i wodoru. To dopiero początek długiej drogi wiodącej do pojawienia się żywych organizmów. Naukowcy próbują odtworzyć przebieg tego procesu, wciąż jednak istnieje jedynie wiele różnorodnych i mocno niekompletnych teorii. Dotyczy to szczególnie okresu pomiędzy istnieniem wypełnionego związkami organicznymi lecz wciąż jeszcze martwego praoceanu, a pojawieniem się organizmu, który nazwano ostatni uniwersalny wspólny przodek (last universal common ancestor, LUCA), czyli ostatni wspólny przodek wszystkich ziemskich organizmów. Miała to być bardzo złożona komórka posiadająca kod genetyczny, syntezująca białkowe enzymy, które umożliwiały zaistnienie metabolizmu stanowiącego z kolei źródło energii potrzebnej do życia komórki oraz podstawę wszelkich występujących w jej obrębie zjawisk biologicznych takich jak wzrost i reprodukcja, czy też odpowiadanie na bodźce zewnętrzne. Nie jestem oczywiście w stanie przedstawić w krótkim szkicu wszystkich istotnych informacji i teorii dotyczących powstania życia, stanowi to przecież przedmiot badań tysięcy naukowców, przedstawicieli różnorodnych dziedzin wiedzy, dlatego ograniczę się do zagadnień interesujących ze względu na wspominane już zjawisko przekształcania energii i materii w coraz doskonalsze formy. Bardzo ciekawe wydaje się pod tym względem właśnie zjawisko metabolizmu. Naukowe definicje określają go jako „całokształt reakcji chemicznych i związanych z nimi przemian energii zachodzących w żywych komórkach”. Reakcje chemiczne zorganizowane mają być w tak zwane szlaki metaboliczne, których celem jest, mówiąc ogólnie, przekształcenie energii w postać użyteczną biologicznie. Jakaż to energia ma podlegać przekształceniu? By to wyjaśnić, wrócić musimy na chwilę do zjawisk fizycznych następujących we wnętrzu gwiazd.
Energia powstająca w wyniku reakcji termojądrowej we wnętrzu Słońca dociera do Ziemi, zgodnie ze znaną nam już zasadą oddziaływań, w postaci promieniowania widzialnego oraz podczerwonego i ultrafioletowego, a więc jako oddziaływanie elektromagnetyczne. Jego głównym źródłem jest energia spoczynkowa jąder atomowych wodoru. Naukowcy podają, że w ciągu sekundy Słońce traci w ten sposób około 6 000 000 ton swojej masy-energii spoczynkowej. Dodajmy jeszcze, że reakcja termojądrowa polega na łączeniu się lekkich jąder atomowych w cięższe. W przypadku Słońca wygląda to w sposób następujący. We jego wnętrzu panuje niewyobrażalnie wysoka temperatura około 15 milionów stopni Celsjusza. Materia przyjmuje wówczas stan skupienia zwany plazmą, w którym jądra atomów stykają się bezpośrednio, w wyniku czego cztery jądra wodoru łączą się, dając jedno jądro helu. Towarzyszy temu wydzielanie ogromnych ilości energii. Cóż dalej dzieje się z tą energią, gdy dotrze już do Ziemi? W procesie fotosyntezy następuje zwiększenie energii potencjalnej wzajemnego oddziaływania elektronów w nowotworzonych cząsteczkach chemicznych w roślinach. Zjawisko to jest niezwykle istotne dla naszych rozważań przynajmniej z dwóch powodów. W wyniku trwających setki milionów lat procesów geologicznych ze szczątków istniejących w odległej przeszłości roślin wytworzone zostały podstawowe dzisiaj źródła energii, a więc węgiel kamienny i ropa naftowa. W trakcie ich spalania nagromadzona dzięki procesowi fotosyntezy energia kinetyczna i energia potencjalna wzajemnych oddziaływań cząsteczek przekształcona zostaje w ciepło. Takie małe „czary mary”. Słońce wyemitowało tę energię setki milionów lat temu, została ona następnie przyswojona i przetworzona w procesie fotosyntezy przez istniejące wówczas rośliny, które przechowane w formie kopalnej możemy dzisiaj wykorzystywać. Coś w rodzaju wytworzonych w sposób naturalny akumulatorów lub baterii. Sprytne, czyż nie?
Ale jest i drugi powód, dla nas nawet ważniejszy. Zapewne każdy pamięta z lekcji biologii pojęcie łańcucha pokarmowego. Przypomnijmy jednak pokrótce, o co chodzi. Łańcuch pokarmowy, zwany inaczej troficznym, tworzony jest przez szereg organizmów. Pierwszy poziom stanowią tak zwani producenci, są to rośliny autotroficzne (samożywne), które drogą fotosyntezy wytwarzają z prostych związków nieorganicznych złożone substancje organiczne. Jak się to odbywa? Wykorzystując barwniki asymilacyjne (najważniejszym z nich jest chlorofil dający roślinom zielony kolor), pochłaniają energię powstałą w trakcie wspomnianej przed chwilą reakcji termojądrowej i wyemitowaną przez Słońce jako światło czerwone i fioletowe. Powstaje dzięki temu tlen i ogromne ilości związków organicznych. Drugi poziom łańcucha stanowią konsumenci. Wyróżniamy konsumentów pierwszego rzędu – zwierzęta roślinożerne – oraz drugiego rzędu – zwierzęta drapieżne – żywiące się roślinożercami. Człowiek zaliczany jest do konsumentów drugiego rzędu. Trzeci poziom stanowią destruenci (reducenci), których zadaniem jest rozkład (mineralizacja) martwej materii organicznej na proste składniki mineralne. Mamy zatem do czynienia z recyklingiem w obrębie natury. Dotyczy on oczywiście również materii, z której składa się nasze ciało.
Po śmierci wraca ona do obiegu w ramach ekosystemu. Do reducentów zaliczamy różnego rodzaju bakterie, grzyby, nicienie, pierścienice i owady. Dzięki istnieniu łańcuchów pokarmowych następuje w obrębie przyrody obieg materii i przepływ energii, przy czym energia ulega w większości rozproszeniu w postaci ciepła.
Warto w tym miejscu wpleść dwie krótkie dygresje. Pierwsza dotyczy kultu słońca, który znamy z wielu religii okresu starożytności. Wygląda na to, że na swój sposób poglądy głoszone na przykład przez Echnatona zgodne są z prawdą. Błędne oczywiście jest traktowanie Słońca jako boga, jednak nie sposób zaprzeczyć, że to właśnie najbliższa nam gwiazda dostarcza energii, dzięki której możliwe jest istnienie życia na Ziemi.
Druga związana jest z opisem stworzenia świata zamieszczonym w Księdze Rodzaju. Nietrudno zauważyć, że przedstawione wyżej omówienie poziomów łańcucha pokarmowego zgodne jest z podaną tam kolejnością stwarzania przez Boga. Najpierw pojawiają się rośliny, później zwierzęta, aż wreszcie „na scenie” wszechświata pojawia się człowiek, jako efekt mozolnego przekształcania przez gwiazdy pierwszej i drugiej generacji – które śmiało możemy nazwać kosmicznymi przetwórniami – praenergii znanej nam z „osobliwości” w coraz bardziej złożone formy energii i materii oraz całego szeregu zjawisk, które miały miejsce na Ziemi, a które potocznie nazywa się teorią ewolucji. Oznacza to również osiągnięcie w procesie ewolucji wszechświata kolejnej fazy. Wraz z człowiekiem pojawia się bowiem świadomość.
***
Czym jest nasza świadomość, co o niej wiemy? W zasadzie każdy, niezależnie od wyznawanego światopoglądu, uzna materialne ciało i świadomość jako dwa elementy składające się na ziemskie istnienie człowieka . Odbieramy je przy tym jako swoistą całość, czy jednak jest tak w rzeczywistości? Zgodnie z twierdzeniem naukowców średnio co siedem lat następuje całkowita wymiana materii składającej się na nasze ciało, aż do najmniejszej cząstki. Skoro więc odbieramy nasze istnienie jako nieprzerwaną ciągłość i to w okresie stanowiącym zwykle wielokrotność liczby siedem, czy słusznym jest twierdzenie, że świadomość jest efektem energetycznej aktywności mózgu? Wydaje się, że nie jest to możliwe, bowiem wspomniana całkowita wymiana materii naszego ciała, a więc i mózgu, powodowałaby utratę odczucia tej ciągłości. Słusznym wydaje się zatem twierdzenie, iż nasza świadomość nie może być związana z żadną cząstką materialnego ciała i stanowi raczej niezależny, transcendentny byt. Jaką rolę pełni wobec tego mózg?
Może zapewnia łączność świadomości z materialnym światem, przy czym oddziaływanie przebiega w obie strony? Wrażenia i doznania odbierane za pomocą zmysłów przekazywane są do mózgu, a następnie do istniejącej niezależnie od ciała świadomości, ta zaś za pomocą odpowiednich poleceń przekazywanych przez mózg do mięśni oddziałuje na świat materialny? Czy ciało jest zatem swoistym narzędziem, którym posługuje się świadomość i sterując nim za pomocą mózgu oddziałuje na rzeczywistość materialną? Jeśli przyjmiemy, że tak właśnie jest, pojawiają się kolejne pytania. Trudno raczej mówić o istnieniu świadomości u noworodka.
Czy wobec tego nasza świadomość nie istniała wcześniej i narodziła się równocześnie z naszym materialnym ciałem, by następnie rozwijać się stopniowo w miarę poznawania otaczającej nas rzeczywistości, czy też istniała już wcześniej, ale wszelka wiedza zdobyta we wcześniejszych wcieleniach uległa „wymazaniu”? Platon uznałby, iż rodzimy się posiadając już pewną wiedzę o wiecznotrwałych ideach, a w trakcie naszego życia poznajemy jedynie ich mocno niedoskonałą realizację w świecie materialnym. John Lock i inni przedstawiciele tak zwanego empiryzmu genetycznego zaprzeczyliby temu w sposób stanowczy stwierdzając, iż nasza wiedza jest wyłącznie wynikiem zdobywania doświadczenia w trakcie życia. Wersję z „wymazywaniem” wiedzy pochodzącej z wcześniejszych wcieleń przyjęliby zapewne zwolennicy reinkarnacji. Mamy zatem cały wachlarz możliwości zależnych od przyjętego światopoglądu. Czy któryś z nich wydaje się bardziej prawdopodobny od pozostałych?
Znów zadać trzeba serię pytań, na przykład takich? Po co świadomości potrzebne byłoby zdobywanie doświadczenia związanego ze światem materialnym, skoro po naszej śmierci znów wracałaby do poziomu tabula rasa? Czy reinkarnację należałoby traktować jako swoisty kosmiczny recykling? Wyglądałoby to mniej więcej tak. Na skutek nieudanego procesu (grzesznego życia?) nie zdołała świadomość osiągnąć wyższego stadium energetycznego istnienia, wraca więc do materialnej czasoprzestrzeni, otrzymując niejako kolejną możliwość ewolucji? Zapewne nie uda nam się (być może nigdy) rozwiązać w sposób zadawalający tej zagadki. Całkiem prawdopodobna wydaje się bowiem również założenie, że przy każdych narodzinach pojawia się zupełnie nowa, jednostkowa świadomość, która następnie poprzez doświadczenia wynikające ze współistnienia z materialnym ciałem stopniowo osiąga jakiś poziom, by po śmierci ciała podlegać dalszej ewolucji niezależnie od osiągniętego stopnia rozwoju. Nie następowałby zatem proces reinkarnacji, czyli jak to nazwałem kosmicznego recyklingu, w obrębie świadomości. Dotyczyło by to jedynie materii, z której składa się nasze ciało.
Są jeszcze inne zagadnienia, które wiążą się z takim lub innym rozumieniem świadomości. Jeśli przyjmiemy, że stanowi ona byt niezależny od jakiejkolwiek cząstki naszego materialnego ciała, a mózg jest tylko swoistą „stacją nadawczo – odbiorczą”, uznać trzeba, że ci wszyscy, którzy przeżyli tak zwaną śmierć kliniczną, w rzeczywistości nie doświadczyli stanu prawdziwej śmierci, ta bowiem następuje dopiero przy całkowitym ustaniu aktywności mózgu. Taką zresztą definicję śmierci przedstawia współczesna medycyna. Stan, w którym znalazły się wspomniane osoby, byłby jedynie specyficznym doświadczeniem materialnego ciała i wciąż przecież działającego mózgu wywołanym ekstremalnymi okolicznościami. Skojarzenie stanu całkowitej śmierci z ustaniem aktywności mózgu uświadamia nam również, że w zasadzie niemożliwe jest poznanie prawdziwych doświadczeń związanych ze śmiercią, chyba że przyjmiemy za możliwe nawiązanie kontaktu ze świadomością zmarłego bez pośrednictwa jego mózgu. Wymagałoby to jednak całkowitej zmiany poglądów na spirytualizm i wierzenia związane z szamanizmem. Warto by też się zastanowić, czy o istnieniu świadomości rozumianej podobnie jak u ludzi mówić możemy również u zwierząt? Czy również w ich przypadku występuje cykliczna wymiana materii składającej się na ciało, czy ich mózg jest również narzędziem umożliwiającym kontakt świadomości z materialną rzeczywistością?
Przedstawione wyżej rozważania na temat świadomości wciąż nie przybliżają nas do udzielenia odpowiedzi na pytanie, czym ona w rzeczywistości jest. Stanie się to jeszcze trudniejsze, jeśli zechcemy rozważyć, czy należy łączyć pojęcie świadomości z takimi cechami jak intelekt czy sfera emocjonalna człowieka. Wydaje się, że raczej nie. Decydujący wpływ na to, jak przejawia się istnienie konkretnego człowieka w tak zwanym świecie zewnętrznym i jak wygląda jego oddziaływanie na innych (lub też jak inni go postrzegają), mogą mieć – i często mają – czynniki obiektywne, na które nie mamy żadnego wpływu. Dotyczy to na przykład niepełnosprawności intelektualnej i chorób psychicznych. Jak należy rozpatrywać u osób dotkniętych którąś z tych przypadłości zagadnienie świadomości? Stwierdzono ponoć, że w przypadku osób niepełnosprawnych intelektualnie sfera emocjonalna nie ulega żadnemu zniekształceniu, a nawet jest bardziej rozwinięta. Oznacza to, że osoby takie nie różnią się pod względem emocjonalnym od ludzi zdrowych. W przypadku chorób psychicznych zaburzeniom podlegać ma natomiast właśnie sfera emocjonalna, co jednocześnie nie ma żadnego związku ze sprawnością intelektualną. Zapewne znacie film Piękny umysł oparty na biografii Johna Forbesa Nasha Jr., amerykańskiego geniusza matematycznego chorego na schizofrenię. Zresztą chyba każdy zetknął się ze stereotypem szalonego naukowca i potrafiłby podać wiele przykładów ludzi genialnych, którzy swym zachowaniem wzbudzali podejrzenie, że są chorzy psychicznie. Trudno mi orzec, w którą stronę działa zależność. Czy wady materialnego ciała wywołują owe przypadłości, czy też jest odwrotnie. Niezależnie jednak od kierunku oddziaływania jedno jest pewne, czynniki związane z materialnym ciałem, niezależne od sfery psychicznej człowieka i tym samym nie podlegające jego oddziaływaniom, mają wpływ na intelekt i stany emocjonalne. Nikt z nas nie wybiera zestawu cech zakodowanych w naszym DNA i warunkujących to, w jakiej formie materialnego ciała dane nam będzie „zakrzepnąć”. Czy znaczy to jednak, że stosując termin świadomość odrzucić powinniśmy te cechy, które zwykle ściśle wiążemy z naszą jednostkową osobowością, a więc wspomniane już intelekt i sferę emocjonalną. Czym wobec tego jest świadomość? Czy rozumieć ją trzeba tylko i wyłącznie jako doświadczanie jednostkowego istnienia?
***
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt związany z ewolucją człowieka. Znalazłem kiedyś w Internecie taki oto tekst. Niestety brak pod nim podpisu autora. Przytaczam go w całości, bez jakiegokolwiek ingerowania w treść:
Przez kilkadziesiąt tysięcy lat współistniały na Ziemi 2 gatunki ludzi: homo sapiens neanderthalensis i homo sapiens sapiens. Ostatnio na podstawie analizy DNA rozstrzygnięto, że oba gatunki nie mieszały się ze sobą. A zatem neandertalczyk wyginął bezpotomnie – był ślepą uliczką ewolucji. Nie ulega jednak wątpliwości, że był on w pełnym tego słowa znaczeniu człowiekiem. Innym, odrębnym gatunkiem człowieka rozumnego. Posiadał wierzenia religijne (prymitywne wprawdzie), grzebał swoich zmarłych, wierzył w życie pozagrobowe (w jego grobach znaleziono m. in. kawałki dziczyzny).
Rodzi się w związku z tym szereg pytań:
– Jeżeli świat i ewolucja jest rzekomo dziełem Boga, to dlaczego Bóg stworzył 2 gatunki człowieka a następnie jednego z nich zlikwidował? Czy rzeczywiście to Bóg zlikwidował neandertalczyka, czy może to neandertalczyk sam się zlikwidował – nie potrafił przetrwać zmieniających się warunków (np. koniec epoki lodowcowej, wymarcie wielkich ssaków, które stanowiły podstawę jego pożywienia)? Czy może neandertalczyk został zlikwidowany przez nas? Wybity? Wyparty ze swoich siedzib? Ogołocony z pożywienia? Wielkie bratobójstwo na masową skalę?
– Czy może Bóg zadziałał na zasadzie: „Zobaczymy, który okaże się lepszy.” Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ na tej zasadzie ewolucja (Bóg?) działa od początku, tzn. od powstania życia na Ziemi.
– Jak wygląda sprawa zbawienia neandertalczyka? W końcu był to człowiek rozumny, wierzył w Boga, wierzył w życie po śmierci. Czy „gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a on oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie.” (Mt. 25, 31-33), to czy wśród tych „wszystkich narodów” będą również neandertalczycy?
Podobne pytania można by mnożyć. Podałem tylko kilka moim zdaniem najważniejszych.
Co o tym myślicie?
Od dawna wiedzieliśmy, że naturze obce są sentymenty, a w obrębie ewolucji obowiązuje zasada „zwycięzca zgarnia całą pulę”. Jednak jeśli historia neandertalczyka jest prawdziwa, zasada ta dotyczy również nas. Zresztą szczerze mówiąc dlaczego miałoby być inaczej? Może więc trzeba skorygować nasze wyobrażenie o uprzywilejowanej pozycji w obrębie natury? W sposób oczywisty rodzi się kolejne pytanie. Jak wyglądałby dzisiaj świat, gdyby to homo sapiens neanderthalensis okazał się silniejszy niż homo sapiens sapiens? Tym razem, jak się wydaje, nie uda się nam wyjść poza szereg gdybań, przypuszczeń i hipotetycznych rozważań. By w jakiś sposób uhonorować naszego kuzyna, który przegrał walkę o przetrwanie, przedstawmy chociażby w skrócie historię jego istnienia oraz coś w rodzaju charakterystyki. Również tym razem wyniki badań naukowych dostarczą nam bardzo ciekawych informacji.
Odkrycia archeologiczne pozwalają sądzić, iż żył on od około 400 000 do około 27 000 lat temu głównie na terenie całej Europy – z wyjątkiem Skandynawii – oraz zachodniej Azji, chociaż pewne ślady obecności znaleziono także w południowej Syberii i północnej Afryce. Nie był istotą prymitywną, jak się często uważa. Zajmował się głównie myślistwem i zbieractwem, potrafił wytwarzać narzędzia kamienne i drewniane, można mówić nawet o czymś w rodzaju przemysłu. Nie obce mu były uczucia takie jak opiekuńczość – znaleziono kości ze śladami zagojenia poważnych złamań, co świadczy o tym, że opiekowano się rannymi – oraz szacunek wobec zmarłych – wierzono w życie pozagrobowe, o czym świadczyć mają odkryte w grobach pożywienie, narzędzia, kwiaty. Wytworzył też neandertalczyk szereg praktyk religijno–magicznych, które uznać można za początek religii. W jednej z jaskiń na terenie Słowenii odkryto flet z kości niedźwiedzia jaskiniowego wykonany przez neandertalczyka – o czym świadczyć miały znalezione w pobliżu tak zwane narzędzia mustierskie – pozwalający na wydobywanie dźwięków o skali podobnej do stosowanej przez dzisiejszych muzyków. Mówimy więc o istocie ludzkiej posiadającej wiele wspólnych z nami cech. Stopniowo obszar występowania neandertalczyka kurczył się, ostatnie ślady występowania tego gatunku człowieka przed około 30 000 lat znaleziono na Gibraltarze.
Opuszczane przez homo sapiens neanderthalensis tereny zajmował przybyły z południa, z Afryki, homo sapiens sapiens, podobny pod względem anatomicznym i prawdopodobnie psychicznym do człowieka współczesnego, którego zresztą jak się przyjmuje jest przodkiem. Różnica dotyczyła podobno jedynie koloru skóry – homo sapiens sapiens miał być początkowo ciemnoskóry. Badania kodu DNA potwierdziły, że ludzie współcześni nie posiadają w swym kodzie śladów DNA neandertalczyka. Świadczyć to może, iż nie dochodziło do krzyżowania się przedstawicieli dwóch współistniejących przez tysiące lat na terenie Europy gatunków homo sapiens sapiens oraz homo sapiens neanderthalensis. Jakie były przyczyny wymarcia tego gatunku? Czy faktycznie miała miejsce okrutna bratobójcza walka między przedstawicielami obu gatunków? Nie możemy oczywiście wykluczyć możliwości walki o tereny myśliwskie podobnych do tych, jakie obserwujemy chociażby u zwierząt, wydaje się jednak, że nie była to prowadzona z pełną premedytacją eksterminacja. Zadziałała prawdopodobnie znana nam z teorii ewolucji zasada doboru naturalnego, przetrwał gatunek lepiej przystosowany do zmieniających się warunków.
Gdy na naszym kontynencie panował jeszcze chłód ostatniej epoki zlodowacenia, neandertalczycy byli jego jedynymi mieszkańcami, doskonale dostosowani do takich właśnie warunków dzięki rozbudowanej muskulaturze ciała, silnym szczękom i obfitszemu owłosieniu. Sytuacja uległa jednak zmianie wskutek ocieplenia klimatu. Wymienione wcześniej cechy budowy fizycznej ciała neandertalczyka nie zapewniły mu sukcesu w konfrontacji z nowym gatunkiem przybyłym z Afryki. Odkrycia archeologiczne zdają się bowiem potwierdzać, że homo sapiens sapiens był, jak byśmy to dzisiaj określili, istotą inteligentniejszą. To jemu właśnie zawdzięczamy istnienie niezwykłych malowideł naskalnych odkrytych w wielu dziesiątkach jaskiń na terenie Europy, głównie na terytorium dzisiejszej Francji, Hiszpanii i Włoch. Mamy więc prawdopodobnie pierwszy znany nam w historii przypadek wyższości intelektu nad siłą fizyczną.
Czy właśnie tak było, czy tak przebiegała trwająca kilkanaście miliardów lat ewolucja wszechświata a następnie Ziemi, w efekcie której istniejemy? Tego nie wiem. Lecz jeśli jest to obraz prawdziwy, musi mieć znaczący wpływ na nasze wyobrażenie własnej roli we wszechświecie i celu naszego życia. Przypomnijmy raz jeszcze zadane na początku pytania – Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?. W jaki sposób przedstawione wyżej teorie naukowców wpłynąć mogą na udzielone przez nas odpowiedzi? Nasuwa się tutaj analogia z „zamieszaniem”, jakie wywołała heliocentryczna teoria Kopernika. Przez całe średniowiecze Kościół opierając się na autorytecie Biblii głosił, że Ziemia jest płaska i znajduje się w centrum wszechświata. Stawiało to ludzi w bardzo komfortowej sytuacji. Oto bowiem, jak sądzono wówczas powszechnie, wszystko istnieje ze względu na nas, jesteśmy najważniejsi, jesteśmy niejako „pępkiem wszechświata”.
Gdy okazało się, że tak nie jest, w sposób naturalny pojawić musiał się strach, który pogłębiał się w miarę rozwoju astronomii. Człowiek coraz wyraźniej uświadomił sobie bowiem ogrom kosmosu i jednocześnie swoją znikomość. Teraz jawił się jako mała istotka żyjąca na niewielkiej planecie krążącej wokół niewielkiej gwiazdy znajdującej się na peryferiach jednej z galaktyk. Potrzeba było dopiero Myślę, więc jestem Pascala, by przywrócić nam poczucie własnej wartości i uprzywilejowaną pozycję we wszechświecie, jednak już nie na zasadzie zlokalizowania w jego centrum, lecz dzięki faktowi posiadania przez człowieka świadomości. W obliczu przedstawionych wcześniej rozważań ten przywrócony przez autora Myśli spokój zostaje znów zburzony. To nie wszechświat istnieje ze względu na nas, nawet jeśli umieszczono nas gdzieś na jego peryferiach. Wręcz przeciwnie, to my istniejemy ze względu na wszechświat. Możliwe staje się przyjęcie twierdzenia, że człowiek, zgodnie z wszechobecną we wszechświecie zasadą przekształcania energii w doskonalsze jej formy, byłby wytworem ewolucji wszechświata i to, jak należałoby przyjąć, wcale nie ostatecznym. Nasza rola (czy może raczej rola naszego mózgu) polegałaby na wytwarzaniu doskonalszej formy energii, czyli świadomości, którą tak nobilitował Pascal. Być może w chwili śmierci odłącza się ta energia od naszego ciała niczym od niepotrzebnego już rusztowania. Cóż zostało z ciał tych miliardów istnień ludzkich, które zasiedlały Ziemię przez setki tysięcy lat? Nie znikły one zapewne bez śladu. W trakcie chrześcijańskiego pogrzebu kapłan wypowiada sentencję Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Pierwiastki tworzące kiedyś ciała naszych antenatów uległy, na skutek działania reducentów, rozproszeniu w obrębie czasoprzestrzeni i być może stały się częścią innego ciała materialnego, niekoniecznie żywego organizmu – wspomniany recykling.
Podobnie być może jest w przypadku energii. Zgodnie z zasadą zachowania energii nie powstaje ona z niczego i nie zanika. Właśnie istnienie w materialnym ciele – składającym się z pierwiastków wytworzonych przez kolejne generacje gwiazd – oraz cały szereg procesów związanych z funkcjonowaniem organizmu umożliwiają nam wytwarzanie energii naszej świadomości. Gdzie jednak miałaby się ona przemieszczać po naszej śmierci, skoro zgodnie z przytoczoną zasadą nie może zaniknąć? Czy pozostawałaby w obrębie znanej nam czasoprzestrzeni, czy też raczej „udawałaby się” poza nią? Czy ta energia stanowiłaby następnie swego rodzaju budulec (półprodukt, materiał – nie jest zbyt istotne, jak będziemy to nazywali) służący do wytwarzania jeszcze doskonalszej, bardziej złożonej formy energii, podobnie jak ma to miejsce w przypadku kolejnych generacji rodzących się i umierających gwiazd wytwarzających coraz bardziej złożoną formę materii? Czy taki jest cel naszego istnienia? Czy podobnie jak majestatyczne gwiazdy rozbłyskamy jedynie na chwilę, a po śmierci dostarczamy budulca w postaci energii naszej świadomości niezbędnego do dalszej ewolucji?
Znajdziemy w tym modelu miejsce i na etykę. Nie chodzi tu być może o „jakąkolwiek” – czytaj byle jaką – energię świadomości? Może tylko ta najlepsza – patrz Dekalog – jest następnie wykorzystywana? Obawiam się, że odpowiedź na te pytania pozostanie poza zasięgiem naszych możliwości, być może na zawsze. Trzeba jednak przyznać, iż nie jest to wizja zbyt optymistyczna. By ją przyjąć, musielibyśmy zdobyć się na wiele pokory oraz uświadomić sobie znikomości faktu naszego istnienia w kontekście potęgi wszechświata. Czekałaby więc nas kolejna epoka lęków, taki noebarok – a może właśnie trwa on teraz? Później zapewne pojawić by się musiał kolejny Pascal.
Przedstawiłem powyżej, stosując często z konieczności karygodne skróty i uproszczenia, jedynie zarys obecnego stanu naszej wiedzy na temat ewolucji wszechświata, która doprowadziła do powstania fenomenu życia i świadomości. Jednak nawet tak niedoskonałe zebranie przez laika różnorodnych informacji pozwala nam uświadomić sobie dwie sprawy. Po pierwsze, próba udzielenia odpowiedzi na zajmujące nas pytania Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? wymaga niewątpliwie od śmiałka, który podejmie się tego zadania, łatwości w posługiwaniu się informacjami z tak różnych dziedzin wiedzy jak chociażby filozofia, historia wierzeń religijnych, astronomia, fizyka, chemia, biologia. Potrzebujemy zatem geniusza większego niż Leonardo da Vinci. Po drugie, dopiero takie zestawienie może dać mniej lub bardziej dopracowaną wizję wszechświata, jako niezwykle skomplikowanej i precyzyjnie działającej całości, w której każda, najmniejsza nawet cząstka ma do spełnienia ściśle określoną rolę. Zapewne dotyczy to także i nas.
***
Wizja człowieka, którego istnienie wpisane jest w proces ewolucji wszechświata oraz przekonanie o niezwykłej istotności „energetycznej” cząstki naszej natury nie są niczym nowym. W rzeczywistości już od czasów starożytnych pojawiają się różnego typu systemy religijne i filozoficzne, w obrębie których tego typu twierdzenia są istotnym, a często nawet podstawowym założeniem. W starożytnym Egipcie wierzono, że natura duchowa człowieka składa się z kilku elementów. Jeden z nich nazywano ka. Była to uniwersalna siła życiowa, która pojawić się miała na początku świata za sprawą praboga Atuma. Przekazana została następnie jego potomkom Szu i Tefnut oraz kolejnym pokoleniom bogów. Ta swoista „sztafeta” dotyczyć ma też ludzi, rodzice przekazują bowiem ową siłę dzieciom. Innym elementem duchowej natury człowieka miało być ba, to znaczy forma, w jakiejś ktoś się przejawia. Po śmierci oba te elementy (ka oraz ba) łączyły się w idealną duchową istotę nazywaną ach mającą związek ze światłem i jasnością. Wierzono, że po przeobrażeniu w tę postać zmarły może egzystować w zaświatach na równi z bogami, a dusze zmarłych przedstawiano jako lampki lub gwiazdy na niebie, czyli – rzec można – świetlne istoty.
W teorii buddyzmu tybetańskiego stosowany jest termin „Przejrzyste światło” związany z oświeconą pierwotną mądrością. Służy on także na określenie stanu umysłu związanego z oświeceniem, jaki osiągają Mistrzowie Wadżrajany w chwili śmierci. Nie jest to jedyne w obrębie buddyzmu odwołanie do energetycznej istoty wszechświata. Każdy zetknął się zapewne z określeniem czakra. Rozróżnia się siedem głównych czakr, które stanowić mają swoiste energetyczne centra w organizmie człowieka, umożliwiające między innymi odbieranie energii kosmicznej. Ponoć bez nich nie mogłoby istnieć nasze ciało materialne.
W hinduizmie duszę, rozumianą jako indywidualna jaźń, określa się terminem atman. Ma być ona tożsama z całym wszechświatem, stanowić afirmację boskości w człowieku, łączyć go z boskością kosmosu. W filozofii chińskiej wyróżnia się nawet dwie dusze o nazwach animus i anima. Oto fragment tekstu Carla Gustava Junga, wybitnego psychoanalityka i jednocześnie znawcy kultury wschodu, która odegrała znaczącą rolę w kształtowaniu jego poglądów naukowych: ”Wśród postaci nieświadomości pojawiają się, według omawianego tekstu [Hui Ming Jing czyli Sekret Złotego Kwiatu], nie tylko bogowie, ale też animus i anima. Wyraz hun Wilhelm przetłumaczył jako animus. Rzeczywiście, koncepcja animusa wydaje się odpowiadać hun, którego idiogram składa się ze znaków: „chmury” i „demon”. Tak więc hun oznacza „chmurę-demona”, wyższy „oddech-duszę”, i przynależny jest zasadzie yang, a więc męski. Hun unosi się po śmierci ku górze i staje się shen – „rozprzestrzeniającym się i samoujawniającym” duchem czy bogiem. Anima – nazywana po, zapisywana znakami: „biały” i „demon”, czyli „białe widmo” – przynależy do niższej, przyziemnej, cielesnej duszy, do zasady yin, a więc jest żeńska. Po śmierci spływa w dół i staje się gui, (demonem), często określanym jako „ten, który powraca (do ziemi)”, upiór, zjawa. Fakt, iż po śmierci animus i anima rozdzielają się i podążają niezależnie każde w swoją stronę, pokazuje, że dla świadomości chińskiej są one rozpoznawalnymi czynnikami psychicznymi, mającymi wyraźnie odmienne działanie, i że – chociaż pierwotnie zjednoczone w „jednej afektywnej, prawdziwej naturze ludzkiej” – są dwoma”.
Nie sposób oczywiście nie wspomnieć w tym kontekście o określanych jako ewolucjonizm katolicki poglądach głoszonych przez Teilhard’a de Chardin – francuskiego jezuitę, teologa, filozofa i antropologa. W jednym ze swoich dzieł stwierdził on: Złożoność życia nie wzrasta chaotycznie czy przypadkowo. Zarówno wzięte jako całość jak i rozpatrywane w odniesieniu do poszczególnych istot uorganizowanych, zmierza ono systematycznie i nieodwracalnie ku stanom coraz wyższej świadomości. (…) Z historycznego punktu widzenia życie (czyli sam wszechświat w swej najaktywniejszej części) – to przyrost świadomości. (…) Dzieło stworzenia nie zostało ukończone, proces tworzenia trwa. (…) Nauka, sztuka, polityka, etyka, filozofia, mistyka – to różne postaci tego samego dążenia do harmonii, w których – poprzez nasze ludzkie działania – wyraża się przeznaczenie i niejako istota wszechświata. [3]
Materia i duch stanowić miałyby nierozerwalną całość w obrębie ewolucji wszechświata, w wyniku której następuje „przebóstwienie” materii. Ewolucja ta dokonywać miała by się w Chrystusie kosmicznym, który stanowi dla niej punkt początkowy (alfa) i końcowy (omega). Cały proces określa de Chardin jako swoistą „autokreację” dynamicznego Absolutu, polegającą na przechodzeniu od bycia energią jednoczącą wszechświat (Absolut jako „punkt Alfa” – czyli, jak wspominałem wcześniej, stan określany w fizyce teoretycznej „osobliwością”), poprzez stadium nieożywione, pojawienie się życia (witalizacja), powstanie świadomości prostej, świadomości refleksyjnej (hominizacja), i na koniec świadomości kolektywnej związanej z postępem cywilizacyjnym, która zmierza do powstania noosfery, czyli sfery umysłu kolektywnego, złożonej ze wszystkich pokoleń inteligencji. Osiągnięcie tego stanu oznaczać będzie zakończenie procesu ewolucji wszechświata, osiągnięcie „punktu Omega”, kiedy to cała ludzkość połączy się z Chrystusem.
W obrębie poglądów de Chardin’a występuje swoisty panteizm. Absolut utożsamiony zostaje z ewolucją, bowiem cały wszechświat zbudowany jest z tworzywa, którego każda cząstka posiada psychikę. Mówiąc inaczej wszechświat to właśnie Absolut. Naczelne miejsce w procesie ewolucji wszechświata zajmuje człowiek. W naszym mózgu materia osiągnęła maksimum złożoności, w wyniku czego materia cielesna przeistacza się w energię duchową. Ciekawe są także poglądy dotyczące istnienia zła. Stanowić ma ono konieczny element ewolucji, bodziec wyzwalający aktywność. Przeciwstawić mu należy miłość pozwalającą osiągnąć harmonię między jednostką a społecznością i w efekcie doprowadzić do skupienia ludzkości wokół Chrystusa w „punkcie Omega”.
Przedstawione w tym szkicu moje przemyślenia dotyczące takich zagadnień jak ewolucja wszechświata, zagadka naszego życia, świadomości i śmierci opierałem głównie na odkryciach współczesnej nauki. Wiem, że w części są one zbieżne z poglądami teozofii, a stąd blisko już do New Age. Zapewniam jednak, że z żadną formą tego ruchu nie miałem, nie mam i nie chcę mieć jakiegokolwiek związku. Czytelnik może wątpić w tego typu oświadczenia – i ma do tego pełne prawo – ja jednak jestem w tej uprzywilejowanej sytuacji, iż wiem, że tak właśnie jest. Teksty przedstawiające założenia teozofii przeglądnąłem w miarę dokładnie dopiero wówczas, kiedy ten szkic był już w większej części zredagowany. Zapewniam raz jeszcze, że jest on wynikiem moich przemyśleń wywołanych odkryciami współczesnej nauki. Czy wobec tego wspomniane zbieżności z teozofią były dla mnie zaskoczeniem? W pewnym sensie tak, szczególnie jeśli uwzględnimy fakt, że Helena Pietrowna Bławatska założyła Towarzystwo Teozoficzne w roku 1875, a swe najważniejsze dzieła, które stały się później jednym ze źródeł inspiracji dla teozofii, okultyzmu i ruchu New Age, wydała w latach 1888-1889, czyli jeszcze przed ogłoszeniem przez Alberta Einsteina teorii względności, nie mówiąc już o innych znaczących odkryciach naukowych, szczególnie w zakresie mechaniki kwantowej, których dokonano dopiero w XX wieku. Tak więc te zbieżności muszą intrygować, z drugiej jednak strony znalazłem we wspomnianych tekstach wiele poglądów, z którymi osobiście nie mogę się zgodzić.
***
Doświadczenia związane ze śmiercią bliskich osób oraz nieuchronnością naszej śmierci są sprawą niezwykle subtelną i osobistą. Stanowią też one od tysiącleci jeden z głównych motywów występujących we wszystkich kręgach kulturowych. Przedstawione na przykładzie pogrzebów naszych przodków emocjonalne podejście do tego zagadnienia wydaje się być powszechne i tak po ludzku zrozumiałe, jednak późniejsze obiektywne spojrzenie na fenomen naszego istnienia w obrębie całej historii ewolucji wszechświata skłania do refleksji. Spróbujmy rozważyć różne możliwości tego, co ma miejsce w chwili naszej śmierci.
Najpierw założenie, pod którym podpisałaby się prawdopodobnie większość osób podających się za ateistów. Przyjmijmy zatem, że śmierć jest ostatecznym końcem naszego istnienia i żadna cząstka nas nie oddziela się, by udać się w bliżej niesprecyzowane miejsce. W sumie teoria dobra jak każda inna, szczególnie jeśli zważymy, że w zasadzie nic pewnego nie wiemy o stanie śmierci. Zastanówmy się jednak przez chwilę, czy może ona być tą właściwą. Śmiem twierdzić, że właśnie złożoność kosmosu i zachodzących w nim zjawisk, w tym ewolucji, która doprowadziła do powstania człowieka, zdają się temu przeczyć. Trudno uwierzyć, że misterium wszechświata, opisane we wcześniejszych fragmentach tego szkicu, nie posiada niejako wpisanego w swe istnienie jakiegoś celu, sensu. Czy zgodzić się nam trzeba ze stwierdzeniem, że trwający kilkanaście miliardów lat „wysiłek” wszechświata, który najpierw doprowadził do powstania odpowiednich warunków dla narodzin życia na Ziemi, a następnie człowieka, czyli istoty obdarzonej samoświadomością, pozbawiony jest całkowicie sensu? Że wraz z naszą śmiercią wszystko definitywnie się kończy? Że nie ma żadnej duszy, czy jak to zechcemy nazwać, a te drobiny materii, które pozostają w formie naszego martwego ciała, rozkładane są przez reducentów, znanych nam z łańcucha pokarmowego, by następnie stać się jakąś inną cząstką otaczającej nas czasoprzestrzennej rzeczywistości, być może kolejną istotą ludzką? Tylko po co? Powtórzę raz jeszcze – wszechświat to zbyt precyzyjna i skomplikowana „maszyneria”, abym mógł przyjąć, że jest dziełem przypadku i istnieje bez określonego celu.
Podobne założenie dotyczy oczywiście naszego istnienia. Zupełnie inną kwestią jest natomiast postawa, którą przyjmujemy wobec tego swoistego fenomenu. Z właściwym sobie egoizmem zakładamy, że to właśnie my jesteśmy tym celem najważniejszym i ostatecznym. Może trzeba raczej przyjąć postawę bardziej pokorną i stwierdzić, że jesteśmy jedynie cząstką drogi do jakiegoś nieznanego nam celu ostatecznego, jednym z elementów „kosmicznej układanki”? Być może rzeczywiście główny sens naszego życia sprowadza się do wytworzenia energii świadomości w ramach wszechobecnego we wszechświecie przekształcania energii w coraz doskonalsze jej formy? Być może energia ta, zgodnie ze znanymi nam prawami fizyki niepodlegająca zanikowi czyli wieczna, ma następnie podlegać dalszemu doskonaleniu? Oznaczałoby to, że pojawienie się człowieka stanowi element ewolucji wszechświata – owszem ważny, lecz wcale nie najważniejszy – a nasze poglądy dotyczące roli człowieka we wszechświecie świadczą co najwyżej o megalomanii? Jakie myśli i uczucia wywołują przedstawione wcześniej pełne patosu uroczystości pogrzebowe w kontekście milczącego majestatu wszechświata zmierzającego do osiągnięcia ukrytego przed nami celu – współczucie, ironiczny uśmiech czy może raczej dumę i podziw? Czy możemy przypuszczać, że odkrycia nauki pozwolą nam kiedyś na w pełni uzasadnione zastąpienie wierzę, jedynie dzisiaj słusznego, na wiem, które powinno skłonić nas do przyjęcia postawy pełnej pokory odnośnie naszego znaczenia w obrębie wszechświata?
Rozpatrzmy teraz kolejną możliwość. Przyjmijmy, że śmierć nie oznacza kresu i jakaś cząstka nas istnieje dalej. Wypada się jednak zastanowić, na czym to istnienie miałoby polegać. Czy oddzielająca się od materialnego ciała nasza istota energetyczna, powiedzmy na przykład świetlna, zachowuje świadomość własnej odrębności, czy w dalszym ciągu istnieją w jej obrębie nasze wspomnienia i osobowość? Wiem, że w zdecydowanej większości systemów religijnych właśnie taką wersję się przyjmuje, ale czy nie jest możliwe, że prawda wygląda inaczej? Być może jest to wyłącznie energia? Trzeba przyznać, że i ta wersja nie napawa optymizmem. Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję, że właśnie to poczucie odrębności i świadomość bytu jednostkowego są najwyższą wartością, że po śmierci w dalszym ciągu jesteśmy sobą, a jedyna różnica polega na tym, że nie doświadczamy już tych wszystkich ograniczeń i przykrych doświadczeń – jak chociażby śmierć właśnie – które związane są z istnieniem materialnym. Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję. Jednak i w tym przypadku rodzą się kolejne pytania. Dlaczego na przykład nie zostaliśmy od razu stworzeni właśnie w tej doskonalszej postaci, którą, według powyższego założenia, uzyskujemy po śmierci? Dlaczego konieczne jest wcześniejsze istnienie w materialnym świecie z wszystkimi tego konsekwencjami? A może istnienie tej energii ściśle związane jest z materią i po śmierci w dalszym ciągu przebywamy, chociaż już w innej postaci, w znanym nam świecie materialnym?
Istnieje oczywiście trzecia możliwość (zapewne również czwarta, piąta i kolejne, ale nie będziemy już ich rozpatrywać), podawana chociażby w obrębie różnych odłamów religii chrześcijańskiej. Według niej po śmierci nasza dusza oddziela się od ciała, zachowując świadomość własnej odrębności, by po pozytywnym wyniku sądu nad uczynkami dokonanymi podczas naszego ziemskiego istnienia i obdarzeniu nowym, doskonałym ciałem istnieć przez całą wieczność w bliskości ze Stwórcą, przy czym wieczność rozumieć tutaj należy nie jako nieskończenie dużo czasu, ale raczej jako brak czasu, czyli de facto powrót do stanu sprzed Wielkiego Wybuchu. Trzeba przyznać, że wizja to kusząca, pozwalająca udzielić odpowiedzi na wiele pytań zadanych w obrębie niniejszego szkicu. Dlatego zapewne tak wielu właśnie ją przyjęło, nie starając się nawet zastanawiać nad ewentualnymi pojawiającymi się wątpliwościami. Rzecz jednak w tym, że w zasadzie w całości oparta jest ona nie na wiem, lecz na wierzę, a mnie taki stan rzeczy nie zadawala.
Zacząłem ten szkic od serii pytań i serią pytań go kończę. Widać taki już nasz los. Wielu zapewne stwierdzi, że nie warto wobec tego szukać odpowiedzi, lepiej powtórzyć za Sokratesem Wiem, że nic nie wiem i przyjąć opisaną przed chwilą możliwość. Ja jednak za o wiele słuszniejsze uważam stwierdzenie, którego autorem jest Jorge Luis Borges: Jestem zadziwiony faktem, że istnieję, że ja istnieję w ludzkim ciele, że moje oczy patrzą, że moje uszy słyszą i tak dalej. Być może wszystko, co napisałem, jest jedynie metaforą, tylko wariacją na jeden najważniejszy temat: zadziwienie rzeczami.
Nie powinna nas także zniechęcać ciągle rosnąca liczba pytań. Na wiele z nich potrafiliśmy przecież znaleźć odpowiedzi, chociaż naszym przodkom wydawało się to mało prawdopodobne lub wręcz niemożliwe. W tym właśnie ciągłym poszukiwaniu, w chęci poznania prawdy z pozoru niepoznawalnej widzę najwspanialszy geniusz ludzkiego umysłu i postawę godną najwyższego szacunku. Nawet jeśli w te poszukiwania wpisane jest ryzyko zbłądzenia i doświadczania niekończących się rozterek, osobiście cenię je o wiele bardziej niż bezkrytyczne przyjęcie gotowych rozwiązań przedstawionych nam przez innych – omylnych przecież ludzi – którzy stawiają niejako na ich straży anioły z ognistymi mieczami herezji i wiecznego potępienia.
[1] Obszerniejszy opis uroczystości pogrzebowych Zygmunta Augusta znaleźć można w publikacji Pogrzeb ostatniego Jagiellona. Wolna elekcja, Biblioteka młodzieży szkolnej, Warszawa 1908
[2] Boskiemu Janowi III królowi Polski, Wielkiemu Księciu Litwy etc. etc. etc. Panu Łagodnemu, Wielkiemu
z tytułów i sukcesów, senat i lud Krakowa ze łzami.
[3] Pierre Teilhard de Chardin O szczęściu cierpieniu miłości.
Pompa funebris , czyli szlachecki rytuał pogrzebowy. Innymi słowy , kondukt żałobny z przepychem . O czym to świadczy ? Zadufaniu , egoizmu moznowladcow ? Raczej nie . Jest świadectwem miłości i szacunku do zmarłego . W/g wielu wyznań ziemskie życie jest to chwila ulotna , moment śmierci – przystankiem do krainy szczęśliwości . Dlaczego nie ma być wlasnie taki ? Ów ” przystanek ” to drugi dom zmarłego . Nie mamy pewnosci co dzieje sie po smierci . Umiera ciało , a co z podswiadomoscia ? Moze Emaus to rownolegle życie ?
Bo czymze jest śmierć jak nie kontynuacją zycia bez oddechu … .